poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wielka Rawka - polowanie na wschód słońca: odsłona trzecia


Mawiają, że do trzech razy sztuka - i coś w tym jest. Początkowo wyjazd zapowiadał się dość niepozornie, ot zwykłe wyjście w góry. W planach był Smerek lub Caryńska, jednak jakoś tak wyszło, że kolega ze znajomymi również tego samego dnia wybierał się w Bieszczady, więc połączyliśmy siły i wspólnie zaatakowaliśmy Wielką Rawkę. Cel był tylko jeden, jak już ostatnio bywa: będąc na szczycie zobaczyć wschodzące słońce.

Wyruszyłyśmy niewiele po północy. Pogoda była całkiem dobra, dlatego też jechało się szybko i bezproblemowo.
W Brzegach górnych okazało się, że byłyśmy pierwsze, więc był czas by podziwiać wspaniałą Drogę Mleczną i przecinające ją raz po raz perseidy. Chwilę później dotarła reszta ekipy, po czym nie zastanawiając się długo, mimo ogólnie panującego mroku i dość wczesnej godziny, bo zegarki wskazywały zaledwie kilkanaście minut po trzeciej, postanowiliśmy wyruszyć w drogę. Światło latarek pożerał las, niewiele myśląc szliśmy przed siebie, by tym razem zrealizować plan. Co tam niedźwiedzie, czy też inne zwierzęta, liczyło się tylko jedno i z każdym krokiem przy tym jakże pionowym podejściu czuliśmy, że tym razem plan się powiedzie. Ogólnie o drodze na szczyt nie ma co za wiele pisać, gdyż widzieliśmy tylko to co mieliśmy pod nogami, a droga przez las jak zwykle mi się dłużyła, bo nie wiem czemu, ale o ile lasy lubię, to akurat leśne fragmenty podejścia średnio mi pasują. Dopiero, gdy wychodzę z lasu i widzę góry, dostaję swego rodzaju kopa energii, choć zaledwie kilka sekund wcześniej jestem wrakiem człowieka. Tym razem i tak byłam stosunkowo wrakiem: praca, brak snu i brak treningów ostatnimi czasy robi swoje i to nawet bardzo. Czułam to, jednak to nie był powód do tego by w tym miejscu zrezygnować.

Mała Rawka, jest dobrze, zdążymy, więc gonimy na Wielką. Jesteśmy przed czasem - choć raz! Spotykamy tam ludzi, którzy również z aparatami czatowali na wschód, z tym, że oni wybrali lepsze rozwiązanie, czyli nocleg w na szczycie, co niestety w moim przypadku byłoby niemożliwe. Najważniejsze było jednak to. że zdążyliśmy, ja spokojnie ustawiłam aparat i zaczęło się...

Mogę śmiało powiedzieć - było warto! Pomijając straszne zimno, czemu właściwie sama sobie byłam winna, to mogłabym tam siedzieć, nie wstawać i zostać na zachód słońca. Postanowiliśmy, nie tracąc czasu, że pójdziemy dalej szlakiem na Krzemieniec, czyli styk trzech granic. Według mnie, jeśli chodzi o widoki to sam ten cel nie jest warty wędrówki, lepiej udać się w innym kierunku, gdyż jednak większość trzeba przebyć w otoczeniu lasów. Może i jest to fajna trasa, ale wtedy, gdy ma się na przebycie szlaku cały dzień i powolutku drepcze się do przodu, ale na takie przyjemności, może jeszcze przyjdzie kiedyś pora. Póki co czas goni, więc i ja muszę.

Powrót zleciał zdecydowanie za szybko. Chciałoby się znów powrócić na szczyt, położyć się i tam pozostać.


Więcej zdjęć jak zwykle na Nowe Oblicze ;)