wtorek, 29 marca 2016

NOWE OBLICZE - Odcinek 2


Ich twarze były trupio blade. Głowy całkowicie pozbawione włosów. Oczy mieli czarne, szeroko otwarte, ale bez wyrazu. Skóra na przeraźliwie chudych ciałach pękała, tworząc płaty, gdzie niektóre odchodziły ukazując jeszcze żywą tkankę, z której sączyła się krew prawie tak czarna jak ich oczy. Nie mieli ubrań, jedynie okrywali się poszarpanymi, brudnymi płaszczami. Szli w moim kierunku, chwiejąc się i zataczając na bosych stopach, u których często brakowało palców, inne były owinięte zakrwawionymi bandażami. Podobnie było w przypadku dłoni, część z nich była całkowicie ich pozbawiona, inni wskazywali w moim kierunku czarnymi, sztywnymi, pokrzywionymi palcami. Próbowali coś mówić, ale ich zmarznięte usta odmawiały posłuszeństwa. Z otworów nosowych wydostawała się para, to dało mi pewność, że to nie są zjawy a istoty wciąż żywe. 
Starałam się szybko znaleźć jakieś wyjście, co jednak było prawie niemożliwe. Postaci zbliżały się do mnie, dalej próbując coś powiedzieć. Jednej z nich patrząc w moim kierunku, udało się w końcu wydusić jedno słowo, po czym tłumnie zaczęli powtarzać:
- JEDZENIE!

Ktoś chce drugi odcinek słuchowiska?

poniedziałek, 28 marca 2016

Skutki nudy lub przepracowania - doniczka

Kiedy przez dłuższy czas nie mamy styczności z tym, co bardzo lubimy - zaczynamy za tym tęsknić. Mając jakąś pasję staramy się jej poświęcać każdą wolną chwilę i jeśli byłaby taka możliwość to najchętniej byśmy się z nią nie rozstawali ani na moment. W ostatnim czasie byłam zmuszona siedzieć w domu, bo jednak rzeczy, które miałam do zrobienia, nie pozwalały na wyjazdy w góry czy na urbex. W związku z tym było mi przykro, a w mojej głowie zaczęły rodzić się kolejne pomysły, jak sobie ów klimat przybliżyć. Jeśli  już przedmioty, które widzimy na co dzień powoli przestają nas zaspokajać, to znak, że pora stworzyć coś nowego. Przesadzając kwiatki doszłam do wniosku, że nie mam fajnej doniczki... a więc pozbierałam co miałam w domu, przyszły dwie pomocniczki i do dzieła. 


Przedmioty, które miałam do wykorzystania:
  • jakaś obudowa/osłonka lub kij wie co, przytargane do domu kiedyś w niewiadomym celu;
  • pojemnik po karaczanach madagaskarskich, idealnie pasujący do osłonki (tak, mam karaluchy w domu); 
  • reklamówka jakich wszędzie pełno, zapewniająca szczelność dziurawego pojemnika;
  • ziemia ogrodowa;
  • taśma klejąca;
  • nożyczki


Skoro mamy składniki to pora na przepis:

W związku z tym, że pojemnik po karaczanach miał dziurki, został obklejony taśmą, a następnie do środka włożyłam reklamówkę, a całość napełniłam ziemią do roślin. Międzyczasie na kontrolę jakości przybyła Wiki z Fiestą i po wydaniu przez nie pozytywnej opinii odnośnie jakości gleby w której miały zostać zasadzone rośliny przeszłyśmy do kolejnej czynności. 


W sumie miałam sadzić coś innego, ale stwierdziłam, że ta roślina szybko się rozrasta, więc w dość niedługim czasie uzyskam fajny efekt (pewnie się pochwalę jak będzie gotowe). Bądź co bądź rośliny zasadzone, obkleiłam ponownie pojemnik taśmą i obcięłam zbędne części reklamówki. 



Na koniec zostało tylko włożyć pojemnik do obudowy i urbexowa doniczka gotowa! 



Choć aktualnie wygląda to jak wygląda, to już niedługo folia będzie niewidoczna. Recykling jest, praktyczne zastosowanie zbędnych przedmiotów również, jakiś walor estetyczny na swój sposób też, no i przede wszystkim oryginalność! Jej braku chyba nikt mi nie zarzuci! Znajdzie ktoś lepszą doniczkę w Castoramie? 

niedziela, 27 marca 2016

3 rude w jednym łóżku

Wiedząc, że ktoś czeka na nas w łóżku: chłopak/dziewczyna, pies, książka - udajemy się do niego szybciej i chętniej, tym samym odchodząc od monitora komputera.


Dziś skupmy się na drugim przypadku, czyli psie, no w moim dwóch, małych, wrednych, rudych i złośliwych bestiach. A jak wiadomo ich właścicielka też ruda, więc 3 rude w jednym łóżku - to nie mogło się dobrze skończyć.


Nie wiem skąd zrodził ten podstępny plan w tych małych, niepozornych łebkach, ale generalnie w przypadku mojego pokoju i mojego łóżka sprawa dla nich była generalnie jasna - nie, bo nie i już. Moje skłonności do czarnego koloru, czarnej pościeli i połączenie jej z jasną sierścią średnio mi się widziało, dlatego psy mają wygodne legowisko obok i nawet na każdego przypada jeden jasiek i kocyk oraz miś przytulak, więc full wypas. Tylko tak dziwne było, kiedy jak nigdy stały i patrzyły na mnie tymi wielkimi jak pięciozłotówki, czarnymi ślepiami cicho podchrumkując, jako, że pora na nie, choć północ dopiero, ale spać już chcą, a moje klepanie w klawiaturę im w tym nie pomagało. I tak spoglądały to z nastawionymi pionowo radarami raz na mnie raz na łóżko moje, sugerując mi tym samym, że one tam spać zamierzają, nigdzie indziej, tylko w łóżku moim. W związku ze zbliżającymi się świętami postanowiłam zrobić im tą przepustkę i choć raz zezwolić na spanie ze mną w łóżku. 
- Czyli chcecie tu spać? - Czarne ślepia sztuk cztery mrugnęły i nie pozostało mi nic innego jak pozwolić na wskoczenie do łóżka. Ja wówczas udałam się jeszcze do łazienki a po powrocie zastałam łóżko pościelone po psiemu - kto ma psy w domu, ten zrozumie. Wiki spała zwinięta w kokonie z kołdry na samym środku, natomiast Fiesta rozciągnięta na całą poduszkę. Odzyskałam kołdrę i poduszkę psy przepchałam w nogi. Śpimy. Radość ma nie trwała długo i zaczęło się stosunkowo niepozornie: Wiki spała obok, zapierając się nogami o ścianę a mnie spychając na ziemię. Ponownie przetransportowałam ją w nogi i padłam na poduszkę. Już spało się dobrze, nawet miałam jakiś sen w którym bolało mnie ucho, niepokoił mnie, więc jak to bywa przebudziłam się i od razu było wiadomo w czym tkwi cały szkopuł. Fiesta jeszcze nie wyzbyła się dziecięcych nawyków i ssała mi ucho. Szkoda tylko, że z każdym pociągnięciem w skórę wbijały mi się jej ostre, białe szpilki. Niewiele by brakowało, a zyskałabym dodatkowe dziurki na kolczyki. Dziecko w sumie niczemu winne, po za tym jemu wybacza się więcej, więc obniżyłam ją na poduszce i przekręciłam na drugi bok, aby za chwilę nie budzić się z tego samego powodu. Ułożenie psa było na tyle niekorzystne, że chwilę później zaczęło się jej chrapanie, dosłownie jak starego chłopa. Nie no w sumie, nie było tak źle... jedna owieczka, druga owieczka, czterdziesta... ja pierdolę. Poprawiłam, chwila spokoju. Spaaać! Psy w nogach, psy na nogach, Sylwia w nogach, pies pod głową, pies na głowie, pies ma kołdrę, ja mam kołdrę, znów psy przejęły władze - zakładam więc skarpetki... Ej! Czy to nie jest przesada? Odzyskałam utraconą kołdrę, ułożyłam się w pozycji embrionalnej - teraz nic mnie nie pokona. Sen, taki wspaniały, tak krótki. Chuchanie do ucha z przerywającym go ciamkaniem i poszczekiwaniem przez psi sen Nieee, naprawdę? Dlaczego?! Pogoda za oknem mówiła, że już niedługo będzie dzień, zaraz zadzwoni budzik, ale jeszcze pół godzinki, pół... patrze na budzik 27 minut. Tak, wyśpię się, tak, tak, tak, śpię! I zaczęło się lizanie po twarzy. NIEEE! Spieprzać chce spać, błagam. Lizanie się nasilało, doszło ściąganie kołdry i ciągnięcie mnie za fraki zmuszające do wstania z łóżka. Kiedy Fiesta mnie nadal molestowała, Wiki pobiegła po moje kapcie, które położyła tuż przy stopach, jednej w skarpetce, drugiej bez - już nawet nie wnikałam co się z nią stało, to nie ma najmniejszego sensu. Patrzę na godzinę - 5:40. Dziękuję. Tak, idziemy na spacer. 

niedziela, 20 marca 2016

Nasze życie

Czasami trudno jest nadążyć za zmianami w naszym życiu i niezależnie czy tego chcemy czy nie, jesteśmy zmuszeni nieustannie za nimi podążać. Czasami zastanawiam się czy bunt w wielu przypadkach ma sens. Ciągłe utrudnianie sobie zadania. Udowadniania, że da się inaczej, nie tak jak wszyscy. Pochłania to masę energii, którą można by spożytkować inaczej, chociażby na tworzenie tych zmian. Do niektórych decyzji trzeba dojrzeć, by je zrozumieć. Do niektórych wystarczy się napić i następnego dnia z towarzyszącym nam moralniakiem dojść do takich samych wniosków, do jakich można by dojść będąc w górach. To dla mnie wciąż niepojęte, że góry wyciągają ze mnie całe zło, najgorsze emocje i wypuszczają nową osobę, która już następnego dnia zostanie na nowo zepsuta. Te cholerne czasy i ciągła pogoń sprawiają, że przestajemy żyć. Stajemy się machinami, które działają na wyznaczonych przez kogoś zasadach. I to nie byłoby najgorsze. Natłok obowiązków sprawia, że zapominamy o samorealizacji. Często słyszę wymówki "w moim wieku to nie wypada", "to za późno", "minął ten czas", "mam rodzinę", lub "trzeba się ustatkować" - czy aby na pewno są to przeszkody do tego aby dążyć do bycia lepszym? Dlaczego ludzie się ograniczają? Prowadzą szarą, bezsensowną egzystencję: wstać, iść do roboty, wrócić, TV, spać... okej, żony i matki muszą doliczyć do tego prowadzenie domu i dzieci. Przykre. Skąd ta chęć u tak wielu osób, by w bardzo młodym wieku kończyć swoje życie na rzecz wejścia w schemat? Tak jest łatwiej? Naprawdę? Czy tak łatwo jest utrzymać dom i rodzinę za najniższą krajową, spoko, ma wzrosnąć, mimo wszystko życzę dużo zdrowia i powodzenia. Dlaczego w tych czasach tak mało jest osób chętnych poznania świata? Mamy takie możliwości, stosunkowo bezpieczne czasy a ludzie zamiast z tego korzystać - uciekają. Fajnie jest pojechać za granicę. Zarobić dużo stosunkowo szybko i łatwo. Wrócić lub też nie. I czuć ten niedosyt, że u nas tak nie ma. Za mało kasy, ciągle za mało, a chce się więcej! Naturalny, ludzki odruch. Wiecznie mało. Dobrze jest mieć tyle, by nie martwić się, co włożyć do garnka, czy wystarczy na zapłacenie rachunków, leki w razie choroby, karmę dla psa no i jakby się dało cokolwiek odłożyć - luksus. A tak serio to logicznym jest dla mnie mieć, ale po to by to sensownie spożytkować, a nie mieć by mieć. Jaka jest radość z życia, kiedy na koncie mamy nawet siedmiocyfrową sumę, a siedzimy jak ten dziad i nie mamy się do kogo odezwać, bo nawet pies nas olał, bo nie mieliśmy się kiedy nim zająć, choć ten pies i tak jest naszym jedynym, ostatnim przyjacielem. Nigdy nie miałam zaufania do ludzi, bo jeśli już może być coś złego na tej ziemi, jest tym właśnie człowiek. Zwierzęta nie są z natury złe, choć zdarzały się sytuacje, kiedy chciały wyrządzić mi krzywdę, ale wynikało to bezpośrednio z wcześniejszej winy człowieka. Pies podobno upodabnia się do swojego właściciela. Patrząc w te ślepia moich bestii pisząc to, nie wiem co o tym myśleć. Może lepiej nie myśleć, bo co kolejny to bardziej ułomny na komendy, a za to bardziej zachłanny na wolność, indywidualizm i poznawanie świata.
Każdy z nas ma jakąś przeszłość, każdy popełnił błędy. Ten co ryzykował więcej i się nie bał wiadomo, że ma ich na swoim koncie więcej. Szkoda, że zamiast patrzeć na to, czego człowiek się dzięki temu nauczył, wyciąga się stare syfy na światło dzienne. Tak, to też ludzka natura.
Pytanie: Lepiej być nikim? Człowiekiem, który nie zaryzykował, nie spróbował niczego, nie zmienił, lub nawet nie próbował zmienić czegokolwiek w swoim życiu? Czy człowiekiem, który próbuje, upada, życie go kopie po dupie, ale jednak ma jakiś bagaż doświadczeń i przeżyć?

Pomyśl, co jest lepsze dla Ciebie?


wtorek, 1 marca 2016

Pierwsza wędrówka po Tatrach - zimowe wejście na Kasprowy Wierch



Chyba mogę powiedzieć, że byłam w Bieszczadach już wiele razy, biorąc pod uwagę fakt, że jeżdżę od niedawna i zapoczątkował to jeden niepozorny wyjazd na Wetlinę w dość nieciekawych warunkach, które bardziej powinny zniechęcić niż zachęcić do łażenia po górach. Owszem wcześniej zdarzało się być Biesach czy Tatrach, ale nie konkretnie w celu chodzenia, było podziwianie widoków, napawanie się spokojem, ale nie chodzenie. Swego czasu byłam bardziej skierowana ku kolarstwie niż wędrówce, ale tego jednego dnia blisko 2 lata temu nastąpił pewien przełom. Z moim charakterem nie było to takie łatwe. Widząc, że ludzie sobie lepiej radzą z chodzeniem w takim terenie, wkurzałam się. Miałam świadomość tego, że trzeba się trochę przestawić z pedałowania na inny tryb i rzekłabym, że dla mojej osoby okazało się trudne, gdyż jazda na rowerze była jakby sposobem na życie, przemieszczanie się i poznawanie. Rower był zawsze i wszędzie. Jednak coś zaskoczyło, początkowo niepozornie, ale jednak męczyło od środka i zmuszało do tego by pojechać znowu... i znowu.... . Brak kasy, brak czasu - trzeba pojechać w Bieszczady! Jeździłam, łaziłam, starałam się podnosić poprzeczkę i stawać się coraz lepsza w tym terenie, co raz się udawało lepiej, raz gorzej - jak zawsze w życiu, ale zawsze chęć osiągnięcia szczytu dawała siłę do tego by jednak iść dalej. Co z resztą przełożyło się na życie codzienne i realizację planów i pomysłów. Tak, wyjazd na Wetlinę okazał się przełomem w moim życiu, nie tylko jako nowa pasja, a raczej na styl życia. Jakoś wszystko zaczęło się układać, zaczęło się udawać. Po głowie chodziły mi Tatry, ale ciągle miałam poczucie, że to nie ten lvl, że nie podołam, że odpadnę w połowie i będzie wstyd. W wolnej chwili oglądałam naprzemiennie filmy z wypraw górskich i relacje z rajdów (o rajdach to może kiedyś napiszę, może...). Zaczęłam bardziej interesować się polskim himalaizmem, choć mam świadomość tego, że to się nie uda, a może się uda? Nadeszła więc pora na zrobienie kroku naprzód, ileż to można siedzieć w Bieszczadach? W sumie w nieskończoność, jednak by się czegoś nauczyć, trzeba iść dalej. Grudzień, akurat nadarzyła się promocja na raki. Zebraliśmy się więc i zamówiliśmy je - ja z myślą, że przydadzą się na wiosnę, jak zrobię formę, połażę po Biesach i będę gotowa na wyjazd w Tatry. Międzyczasie jak zwykle palnęłam głupotę, że może jakby te raki doszły szybko to akurat mamy wolne i można by pojechać w Tatry przetestować je. Życie wielokrotnie uczyło mnie, że jak powiem coś dla jaj to staje się to prędzej lub później rzeczywistością, a z reguły prędzej. W czwartek więc odebrałam raki, chwilę po tym poszłam po prowiant i jeszcze tego samego dnia wyruszyliśmy w drogę. 

Miałam sporo obaw przed tym wyjazdem. Czy aby na pewno dam radę, czy jestem w odpowiedniej formie, czy warunki nie zaskoczą, w końcu zima. Tak, był to dla mnie taki chrzest bojowy. Cel wydawał się prosty - Kasprowy Wierch, większość powie "eee co to jest! tam kolejka jeździ", jednakże biorąc pod uwagę, że miałam pierwszy raz iść w Tatry to osiągnięcie jakiegokolwiek szczytu uznałabym za sukces. Umówiliśmy się, że dojdę pod drogę główną, by usprawnić zgarnięcie mnie. Wyszłam przed czasem, by nikt nie musiał na mnie czekać. I sobie tak stoję, pięknie rozgwieżdżone niebo napawało mnie optymizmem a wątpliwości odchodziły na drugi plan. Widoczność była tym lepsza, że latarnie były już pogaszone i trzymał mróz. W powietrzu unosił się zapach bułeczek, które jeszcze ciepłe zabrałam z domu na drogę. Słyszę szelest - okej.... stukanie raciczek po asfalcie - to na pewno sarny, na 100%! Nagłe charknięcie i odchrumknięcia dały mi do zrozumienia, że znowu mam do czynienia z dobrze już mi znanymi stworzeniami. Niepokoił mnie fakt trzymania pachnących bułek w reklamówce i to, że było ciemno jak... jak w nocy. Całe szczęście nadjechał jakiś samochód. Niestety okazało się, że to nie po mnie, ale przynajmniej odstraszył dziki, które uciekły z asfaltu ponownie w pole. Chwilę później w oddali zauważyłam światła naszej szalonej rakiety w automacie z Lenym i Przemkiem na pokładzie. Zapakowałam się stosunkowo szybko i pojechaliśmy. Droga na początku zapowiadała się dobrze, wręcz wyśmienicie, do momentu, gdy widoczność zrobiła się ciulowa, a w pewnym momencie widoczności brakło. Pokonywanie kolejnych kilometrów w warunkach kiedy nie widać w ogóle drogi szło mozolnie, ale za to bardzo wesoło. Rozrywki dostarczał nam również szalony golf, zmieniający biegi w najmniej oczekiwanych momentach. Niemniej jednak dotarliśmy na miejsce o dziwo z nie taką najgorszą stratą czasową. 

Wczesne godziny i jeszcze panujący mrok sprawiły, że ze znalezieniem miejsca parkingowego nie było większego problemu, ubraliśmy się i wyruszyliśmy w drogę. Muszę przyznać, że o tej porze podobało mi się to miejsce i panujący tam spokój, bez tego całego gwaru i masy ludzi. Pogoda od samego początku wędrówki nam sprzyjała, chyba chciała zrekompensować nam trud związany z dojazdem, no może nie tyle nam wszystkim co kierowcy, który nie dość, że musiał jakoś okiełznać tą piekielną machinę, która nie chciała się słuchać, to jeszcze nie do końca byliśmy w stanie stwierdzić jak jechać. Śniegu na początku było niewiele, ale wystarczająco dużo by robić klimat, ale nie męczyć. Klasycznie las nie okazał się moją mocną stroną, nie wiem co ja z nim mam, jaki by nie był nie mogę się przez niego przebić. Jedynie widoki dają mi kopa, motywację do tego by piąć się wyżej, zobaczyć więcej. Jednak powoli zaczynało robić się jasno i było widać coraz więcej. Wstające słońce delikatnie oświetlało szczyty, ogrzewając je i pomimo braku snu przy takich widokach człowiek nie czuł zmęczenia. Pogoda zapowiadała się coraz lepiej, choć jej obawiałam się najbardziej przed wyjazdem, bo jednak z moim ubiorem trochę bidnie. Nie byłam przygotowana na takie warunki i wyprawy. To co mam idealnie sprawuje się w Bieszczadach, ale okazało się. że i w Tatrach daje radę. Choć podejście dość szybko zaczęło robić się strome, to po założeniu raków szło się świetnie. 


Jaki to niesamowity komfort psychiczny  kiedy stajemy w rakach na oblodzonej skale a się nie ślizgamy. W pewnym momencie kurtka okazała się zbędna mimo panujących -10°C, szczyt był już tak blisko, ale z każdym krokiem zatrzymywałam się i podziwiałam góry, które właśnie w tamtej chwili stały się moim kolejnym wyzwaniem na kolejne miesiące... lata... . Trochę czułam się jak małpa w ZOO kiedy przejeżdżała kolejka a ludzie patrzyli na nas jak na dziwaków, odmieńców, nienormalnych? Nie żeby mnie to jakoś szczególnie ruszało, przyzwyczaiłam się już do takich reakcji ludzi na mój widok. Na szczycie zatrzymaliśmy się na chwilę, by odpocząć, choć nie odczuwałam wówczas zmęczenia, co mnie zdziwiło, gdyż często Bieszczady dawały mi dużo bardziej w kość, nawet przy dobrej pogodzie. Tu jednak może spowodowane to wszystko było jednak nowym miejscem, choć na Kasprowym byłam już raz, dawno temu w lecie, kolejką. Padał śnieg, deszcz, widoczność... no cóż - widoczności brak. Czyli podobnie jak podczas pierwszej wędrówki na Wetlinę, ale ja lubię gdy nie jest łatwo. To motywacja do tego by spróbować jeszcze raz i jak widać to się opłaca!

Powrót zaplanowany został innym szlakiem, dzięki czemu mogliśmy się nacieszyć wspaniałymi widokami jeszcze dłużej. Znowu obecność raków okazała się zbawienna, niestety przy rozmijaniu się z innymi osobami zawadziłam o nogawkę... ale to nic, lepiej pociąć spodnie niż zrobić komuś dziurę w nodze, albo sobie. Chociaż kolejna dziura w nodze w moim przypadku to nawet by nikogo zbytnio nie zdziwiła. Pogoda się utrzymywała i aż żal było wracać. Góry otulone śniegiem dawały złudzenie bezpieczeństwa. Nie dało się odczuć trudności terenu, no może tylko w momencie gdy człowiek zapadł się w śniegu i akurat trafił na skały. Mimo wszystko byłam mile zaskoczona, że jakoś dałam radę nawet w warunkach zimowych. 



Wyjazd ten zaliczam do jednych z najlepszych. Pozostaje mieć nadzieję, że niedługo uda się go powtórzyć. Nie było mas ludzi na szlakach - czyli tego, czego nie trawię. Piękna, zimowa pogoda dopisała nam przez całą wędrówkę. Nawet parę zdjęć się udało, galerię możecie podziwiać na Nowym Obliczu na Facebooku ;)