poniedziałek, 29 czerwca 2015

1. Łańcucka Piątka - 27.06.2015

Nikt, kto widział moją kostkę w poniedziałek nie uwierzyłby w to, że w sobotę będę w stanie wystartować w biegu. Wypadki chodzą po ludziach, szczególnie narażeni są bezmózgowcy biegający po lesie po wycince drzew, przeskakujący przez pnie, konary i przełażący przez zrzucone gałęzie - czyli ja! W każdym razie bolało, jeszcze bardziej bolało to, że nie będę mogła wystartować w biegu, bo jednak, coś tam pobiegałam, coś poćwiczyłam, chcąc udowodnić, że osoba, która w ogóle nie biega jest w stanie w bardzo krótkim czasie się przygotować i wystartować w biegu. Takie pokonanie własnej słabości, własnego lęku, tego, że mogę dobiec ostatnia. Mimo tego, że widziałam, że nie jest dobrze, do lekarza nie poszłam z wiadomych względów - bałam się tego, że mnie usztywnią. 

Kilka dni siedzenia na dupie sprawiło, że chciałam tylko wystartować i zależało mi by przebyć ten dystans nie ważne na jakiej pozycji, grunt to wytrzymać ból i nie uszkodzić się bardziej. 

Na noc przed startem łapsko prezentowało się mniej więcej tak jak na zdjęciu poniżej. Dokładnie widać o którą nogę chodzi, choć szczerze przyznam, że na zdj wygląda prawie jak nówka sztuka, niestety w rzeczywistości aż tak fajnie to nie było. Pomijam że obie, na zdjęciu wyglądają dość koślawo, bądź co bądź, stwierdziłam, że zaryzykuje, może nie zrobi się ze mnie jeszcze większa kaleka. 


Spałam bardzo krótko, bo obawiałam się tego startu i zastanawiałam się cały czas, czy może lepiej się wycofać, co wiele osób mi radziło. Przed 8:00 byłam już w Rzeszowie i czekałam na autobus do Łańcuta, droga minęła szybko jednak cały czas z myślą: biec czy nie biec? Po dotarciu na miejsce od razu udzieliła mi się przyjazna atmosfera tej imprezy, więc stwierdziłam, że skoro już jestem, to spróbuje, a w każdej chwili mogę przecież się wycofać. Odebrałam numer startowy i koszulkę. Czas szybko zleciał i trzeba było się już rozgrzewać. Rozgrzewka okazała się krótka, bo łapa zaczęła boleć, więc stwierdziłam, że lece na żywioł i co będzie to będzie. Uroczysty start i GO! 
Tak to rude coś w okularach - to ja. Husaria jest, więc nie ma lipy, nie ma, że boli! Biegniemy. 


Początkowo biegło się stosunkowo dobrze, nie narzucałam zbytniego tempa, bo nie chciałam skończyć tego biegu na noszach. Pilnowałam kroków, uważając na kostkę i starając się stawiać stopę tak by bolało jak najmniej. Jednak czułam, że chciałabym więcej, więc spróbowałam, co okazało się nie do końca dobrym wyjściem, gdyż musiałam na moment całkiem zwolnić, by w ogóle dobiec na metę. Końcówka dokończona już spokojnie, bez spiny. Meta, medal i to uczucie - kurde, udało się! Po pierwsze wytrzymałam, po drugie okazało się, że nawet nie trenując nie wiadomo ile lat, taki dystans amator jest w stanie przebiec, a po trzecie o dziwo nie byłam ostatnia. Przedostatnia też nie. To już w ogóle sprawiło, że byłam bardzo z siebie zadowolona. Na rywalizację przyjdzie jeszcze czas. 
Muszę pochwalić w tym miejscu organizatorów, gdyż wykonali kawał świetnej roboty! Ja, jak na osobę, która w ogóle nie miała pojęcia jak wygląda to wszystko od środka, dzięki dobrej komunikacji poradziłam sobie i przy okazji poznałam świetnych ludzi, których pozdrawiam! :) Ogólnie to jestem bardzo zadowolona, wszystko bardzo dobrze przygotowane, dobra organizacja, fajne atrakcje w cenie opłaty startowej (choć osobiście nie miałam czasu, by z tego skorzystać), nagrody i ogólnie cała otoczka. Uważam, że jak za takie pieniądze to był wypas, tym bardziej, że wróciła mi się opłata startowa i to ze sporą nadwyżką, więc tym bardziej mnie to cieszy i na pewno chętnie wystartuje w kolejnej edycji! 

Choć myślałam, że to będzie mój pierwszy i ostatni start, by tyko jednorazowo udowodnić, że da się zrobić formę w 20dni, a jakby w sumie podliczyć kiedy zaczęłam moje treningi, to może nawet nie będę podawać tego czasu, by nie zdołować ludzi, którzy trenują od dłuższego czasu, to już po ukończeniu biegu czułam, niedosyt, więc zobaczymy co z tego wyniknie. Na pewno bieg ten stał się motywacją do kolejnych treningów, które mam nadzieje staną się bardziej regularne. Dziękuje wszystkim za dobre słowo, wsparcie i to, że we mnie wierzyli, momentami nawet bardziej niż ja. Nawet te głupie Januszowe teksty okazały się na starcie motywujące, działające wręcz na zasadzie: "Ja wam kurwa pokaże!" przez co nie ważny był ból, ważna była meta! 


Tak więc da się? DA! To tylko kwestia tego co siedzi w naszych głowach. Trzeba tylko przełamać pewną barierę strachu i wstydu, choć nie wiem czy w przypadku 90% osób nie jest to po prostu lenistwo. W każdym razie, już w kolejnym wpisie przybliżę Wam plany na najbliższy czas, więc zachęcam do zaglądania, bo wpisy będą teraz w miarę regularnie :) 

piątek, 26 czerwca 2015

Nikt nie mówił, że będzie łatwo - krótka historia o przygotowaniu do pierwszego startu

Jadę sobie kulturalnie przez las... no dobra, oboje wiemy, że tak nie było.

A więc napierdzielam sobie kulturalnie przez las, aby się wyżyć, rozładować energię itd... traska XC, rower z nazwy też do XC, czyli już nietrudno sobie wyobrazić co tam robiłam. W każdym razie suchutko, odcinek znany, tu korzenie, tam pień a kawałek dalej hopka i rów... czas bardzo dobry, prędkość jak na nieposiadanie full face'a wręcz przerażająca, ale fajnie się jedzie, to co będę hamować, klocki drogie, to trzeba oszczędzać. Jadę sobie i jadę aż tu nagle charakterystyczne chrupnięcie, trzask i jedyne co zdążyłam w tym momencie zrobić to pomyślałam sobie "o kurwa". Mimo wszystko wyratowałam się i obyło się bez gleby, dzięki czemu mogę się teraz tu wyżalić. "Piękny dzień dziecka..." - pomyślałam sobie i rozpoczęłam oględziny mojego rowerka. Tak, cudownie, urwana przerzutka, która wręcz owinęła się wokół ramy, ułamany hak ramy, łańcuch zblokował cały mechanizm, więc nawet z pchania maszyny nici. Podziękowałam sobie w tamtym momencie za to, że od jakiegoś czasu pomalutku odciążam swój rower, dzięki czemu zawsze to mniej kilogramów na plecach. No i tak niosę sobie ten rower, muchy i jakieś inne cholerstwo atakuje, gorąco jak nie powiem co a do domu kawał drogi. I wydawać by się mogło, że dziewczynie zaraz ktoś pomoże, że nie będzie musiała sama mordować się z tym rowerem do domu, ale gdzie tam! O tym już pisałam w poprzednim wpisie, więc nie będę się tu powtarzać, bo to nie istotne. W każdym bądź razie, gdy dotarłam do domu, zmordowana, załamana, bo oczywiście jak zwykle kasy na części brak, narodził się poroniony pomysł - będę biegać! Ale gdzie ja biegać?! Przecież dla mnie to nienaturalne, ja nie umiem, nogi mi się plączą i w ogóle. Test Coopera owszem, udało się wtedy, ale żeby tak biegać, biegać? Nie będę mieć motywacji, przebiegnę się raz i mi się nie będzie chciało, ale zaraz! Bieg w Łańcucie na 5 km?
O może by tak wystartować dla jaj, co tam 5 km, ogarnie się kogoś do towarzystwa i zleci. 



Cztery dni później, standardowo wiadomość do Eweliny z zapytaniem czy biegamy wieczorem, oczywiście sie zgodziła, bo kto jak nie ona! Plan był taki, by sprawdzić czy w ogóle jestem w stanie przebiec te 5 km. Odcinek po lesie, znanymi, fajnymi ścieżkami i odpoczynek na punkcie widokowym w towarzystwie koni. Nie ma sensu tu nikogo oszukiwać. 5 km było niewykonalne jak dla mnie. Rower i bieganie to nie jest to samo i choć na tym pierwszym mam poczucie tego, że moja kondycja jest na dobrym poziomie, tak w przypadku biegów to po prostu bida z nędzą. Nie żeby mnie to zniechęciło! No dobra. Zniechęciło, ale tylko do momentu, aż przypomniałam sobie o biegu w Łańcucie. A może by tak spróbować? Jest lekko ponad 20 dni na zrobienie kondycji, udowodnić, że osoba, która ma problemy z przebiegnięciem 1 km w słusznym tempie poradzi sobie z pięcioma?

Dwa dni później opłata startowa została uregulowana i wtedy dopiero zrozumiałam w co się wkopałam. Nie żebym się jakoś zaczęła spinać z treningami, ale mimo wszystko świadomość tego, że jednak startuje i nie chciałabym się doczołgać na metę jako ostatnia zaskutkowała tym, że chociaż ogarnęłam swoją i tak już w miarę ogarniętą dietę, ale pojawiło się stanowcze: do startu nie pije alkoholu! Trochę to trudne, szczególnie w sezonie kiedy praktycznie codziennie ktoś ma urodziny jednakże, starałam się mocno trzymać tego postanowienia. 



Dni lecą a tu gdzie do biegania. Świadomość świadomością, ale tu uczelnia, tam jakieś spotkanie, w południe znowu jak jestem w domu to biega się po prostu tragicznie. Jednak jakoś zmusiłam się do odbycia kilku treningów, ale w dalszym ciągu do 5 km była jeszcze daleka droga. Chyba jeszcze była to za mała świadomość tego, co miało mnie niebawem czekać. Jednak 14 dnia miesiąca czyli tydzień później udało mi się pojechać w Bieszczady w których coś jakby zaskoczyło. Tam udało się coś nieco pohasać i doładować akumulatory. Po powrocie dnia następnego udało się trzasnąć 8 km a później 12 km, co było dla mnie mega szokiem! Jednak postanowiłam skupić się na krótszych dystansach i pokonywaniu ich w krótszym czasie. Treningi urozmaicała wycinka drzew w lesie, dzięki czemu miałam powalone pnie, konary i gałęzie do dyspozycji, przez co mogłam się naprawdę fajnie bawić i zaczęłam czuć, że wszystko będzie ok i ta piąteczka pyknie fajnym tempem.

Ale jak to zawsze bywa, gdy zaczyna już coś dziać się dobrze, to musi się coś spierdolić...
Poniedziałek już od samego rana zaczął się dość dziwnie, żeby nie mówiąc pechowo. W Rzeszowie miałam 2 małe przypały, o których szkoda gadać, ale ból dupy niektórych ludzi mnie w dalszym ciągu szokuje. W każdym razie udałam się do lasu w celu odbycia treningu, bo w sobotę oczywiście start. Na początku biegło się tragicznie, bo pogoda była dość dziwna, jednak na 4 km się rozkręciłam i ostatni chciałam sobie pocisnąć jak zwykle. Korzenie, pnie, gałęzie  - tak jak już pisałam i już na samym końcu dosłownie na 40 m przed moją umowną linią mety po przeskoczeniu przez pień i lądowaniu na prawą nogę jak się okazało na bardzo nierówne podłoże - skręciła mi się kostka. No tylko tego mi kurwa było do szczęścia potrzeba. I znowu do domu kawał drogi, który pokonałam zaciskając zęby. Łapa spuchła konkretnie, więc już pojawiła się myśl o tym, że to koniec i po starcie. Jednak ratowałam się czym mogłam i siedząc na dupie zleciał mi wtorek, środa, czwartek. Choć chęci były, nawet chodząc po domu czarno to widziałam. Piątek - nie wytrzymałam, poszłam do lasu sprawdzić czy dam radę biegać. Jedno jest pewne - będzie bolało. Do startu pozostało mi 12 godzin. Nie poddam się tak łatwo!

piątek, 19 czerwca 2015

Pokonać siebie...

Nie, ja nie biegnę. Popatrz na nich. Widzisz te łydy? Oni nas zmiażdżą, zdechniemy jak muchy. Jeszcze zdjęcia robią - to dopiero będzie kompromitacja!
Tak właśnie próbowałam się wymigać od tego co zaplanowałam, gdy pojawiłam się na miejscu i zobaczyłam innych uczestników. Plan wydawał się prosty: Test Coopera w Rzeszowie - właściwie jest na miejscu, raczej nie mam lepszych planów, to można by w końcu wystartować, sprawdzić siebie... ale może zacznę od początku.

Moja przygoda z bieganiem tak naprawdę chyba się jeszcze nie zaczęła. Biegam wtedy gdy muszę, czyli przed autobusem lub za nim. Czasami też zdarza się biec uciekając przed dzikiem. Biegnę też wówczas, gdy pies mnie drze na smyczy, lub muszę się szybko ewakuować, tym samym ratując swoje życie. Zawsze uważałam, że nie jestem stworzona do biegania, zdecydowanie wybieram rower, wędrówki, lub jak mam okazję jazdę konną. Jednakże w ostatnim czasie prowadzę tak zasiedziały tryb życia, że aż zaczęłam się obawiać, że nabawię się płaskodupia. Wypadałoby się chyba wziąć za siebie, a przynajmniej sprawdzić na jakim poziomie jest obecna kondycja. Pff chyba "kondycja", bo żeby o niej mówić, trzeba ją mieć a nie tylko o niej marzyć...

Jak zwykle rzuciłam pomysł i udało się namówić koleżankę, która tego pamiętnego dnia 17 maja mnie zgarnęła z domu i zmusiła do startu za co bardzo dziękuje! Poszłyśmy więc się zapisać, odebrać numery startowe i się coś rozgrzać. Nasz start został nieco przyspieszony ze względu na nagłe pogorszenie się pogody i nadciągający deszcz, który zaczął padać dosłownie tuż po tym, gdy ruszyliśmy. Jak dla kogoś kto nie biega, porywisty wiatr i deszcz był w sumie dodatkowym utrudnieniem, jednak w momencie kiedy zauważyłam, że wcale mnie tak ludzie nie wyprzedzają jak myślałam, a nawet mi udaje się kogoś wyprzedzić sprawiło, że miałam więcej chęci do biegu. Starałam się nie narzucać zbytnio tempa po to, by biec cały czas, tym bardziej, że nie znałam swoich możliwości. Czas zleciał momentalnie, nawet nie wiadomo kiedy i pozostał ogromny niedosyt, że mogłam więcej, szybciej, no ale... pierwszy start - tak to usprawiedliwiam. Wynik jest pozytywny, nie będę pisać jaki, bo nie jestem z niego dumna, ale jestem dumna z siebie, że pobiegłam! Mimo tego, że start był całkowicie bezpłatny każdy miał dostęp do wody, wyników, oraz dodatkowo otrzymałam fajną koszulkę i pamiątkowy dyplom, więc zaciesz był przeogromny. Na pewno wystartuję w kolejnej edycji, by pobić obecny wynik a wtedy na pewno zrobię porównanie i będziecie mogli o tym przeczytać, może akurat to kogoś zachęci do ruszenia dupska, bo to wszystko tak strasznie tylko wygląda, a w rzeczywistości nie jest tak trudno. 

Na koniec chciałabym podziękować Ewelinie, że pojechała wtedy ze mną i prawie mi szpica usadziła żebym pobiegła ;)

Powiadam Wam... to dopiero początek! 





wtorek, 16 czerwca 2015

To uczucie, gdy dochodzi się do momentu, że ma się ciągłe wrażenie, że gdyby się znikło, to nikt by tego nawet nie zauważył. Nikt nie przejąłby się faktem, że mnie już nie ma.

Fascynujące jest to, że ludzie zapamiętują najgorsze rzeczy, często nie pamiętając o tych dobrych. Człowiek idący i śmiejący się pod nosem postrzegany jest jako ćpun. Będąc w pubie ze znajomymi, żartując przy piwie, odbieranym jest się za osobę lubiącą alkohol, nie używając słowa alkoholik, co często bywa krzywdzące, bo jest niezgodne z prawdą.

Im bardziej jest się charakterystycznym, rozpoznawalnym tym bardziej ma się, mówiąc wprost - przejebane. Nagle ludzie z zewnątrz wiedzą o Tobie więcej, niż Ty sam! Widzą sytuacje, których Ty nie widzisz, zauważają Twój stan, którego Ty nawet nie zdążysz odczuć, bo dopiero co usiadłeś w piwem przy stole, ale w oczach innych już było się nieźle wstawionym i już opowiadałeś głupoty. Dlaczego zwyczajne pierdolenie od rzeczy jest brane na poważnie, a kiedy mówi się na poważnie, to otoczenie ma to gdzieś? Szukanie na siłę sensacji? Ooo ten się schlał, pod stołem spał! Polacy chyba mają z tym jakiś problem. Nie rozumiem tego. Dlaczego bywam w związkach z facetami, których na oczy nawet nie widziałam, ale inni mnie już widzieli pod plebanią idącą za rączkę z narzeczonym, bo byliśmy przecież dać na zapowiedzi. WTF?

Często lecę w chuja - to fakt. Lubię kontrolować sytuację i patrzyć na reakcję ludzi, jaki kit są w stanie chwycić, podłapać i puścić dalej w obieg. To daje zaskakujące efekty, nierzadko wręcz przerażające. Ma to też drugą stronę, często przez to, że informacja leci w świat, głupie pierdzielenie staje się w dość szybkim czasie rzeczywistością. Z jednej strony to dobrze, bo czasami realizują się wtedy marzenia, które sprowadzało się tylko do gadania, nie myśląc nawet o ich realizacji. A realizacja pojawia się sama, bez naszej kontroli, czasami nawet chęci, czy zgody.

Będę biegać w maratonach! Zobaczysz! - Mówiło się w żartach... żarty chcąc nie chcąc stały się rzeczywistością, bądź staną się niebawem. To straszne, bo stało się to zdecydowanie za szybko, bez kontroli. Pokierowana impulsem, zapisałam się na jeden - dla jaj, na sprawdzenie siebie. A kolejne... samo się stało, mimo mojego wyraźnego sprzeciwu. Teraz co zrobić poddać się, czy spiąć dupę, trenować i pokazać, że mimo zdecydowanie zbyt krótkiego czasu na przygotowanie też się da?

"O, byłaś na testach, rajdówką jechałaś no i driftwozem również, blachara się z ciebie zrobiła, pewnie dupy im dajesz by cie przewieźli" - Jeden z ciekawszych w ostatnim czasie zarzutów i jednocześnie plotek na mój temat. Hmm czyżbym za szybko wkroczyła w świat motoryzacji? Czy przejechanie się na prawym jest równoznaczne z dawaniem dupy? Ludzie do cholery! Czy Wam sie już we łbach do reszty pojebało, słonko za bardzo przygrzało? Może to jakiś udar, leczenie byłoby wskazane.
Sytuacja bez wyjścia:
- zaprzeczę - źle, bo na pewno daje dupy każdemu kto ma fajny samochód!
- potwierdzę - nooo, to już w ogóle patrz, nie dość, że puszczalska, to jeszcze nawet zaprzeczyć nie próbuje!


Kolejny przykład życia wzięty. Las, napierdzielam rowerkiem. Zjazd hopka i charakterystyczny trzask. Tylko jedno zdążyło przelecieć przez myśl "o kurwa". Urwana tylna przerzutka, ułamany hak ramy, noga trochę obdrapana, krew się leje, brak narzędzi, brak kogokolwiek, kto mógłby akurat w tym momencie przyjechać. Od domu dzieli mnie parę kilometrów, więc co tam wezmę rower na plecy i doniosę jakoś, bo pchać się przecież nie da. I w tej sytuacji nie byłoby nic szokującego, gdyby nie fakt, że mijali mnie kolarze, biegacze, ludzie przejeżdżali samochodami i  nikt, ale to NIKT nie zapytał się czy coś się stało, czy jakoś pomóc. 'Pewnie laska dla rozrywki targa rower na plecach, nowa dyscyplina sportowa. Tak fajnie!... Ciul z nią, walczyły o równouprawnienie to niech sobie radzi!' Czy ma znaczenie jaką ma ktoś płeć, jeśli widzi się, że danej osobie przydałaby się pomoc? W Polsce wychodzi na to, że tak. 
Jedyny miły akcent tej sytuacji to grupa młodych chłopaczków, którzy zapytali co się stało, bo myśleli, że tylko łańcuch spadł i by go nałożyli - wiara w młode pokolenie częściowo odzyskana! 


Kocham ludzi i jednocześnie nienawidzę, za ten pojebany totalnie tok myślenia. Czy w tym kraju jest tak źle, że nie macie własnego życia? Brakuje już celebrytów, że trzeba przypierdalać się do zwykłych ludzi. Dziękuje wszystkim hejterom - to dzięki Wam lajki na fb rosną, wyświetlenia się pojawiają, czasem występuje nawet dziwne jak dla mnie zjawisko fanów oraz grono ludzi, którzy po prostu chcą mnie poznać, dowiedzieć się jak jest - to dobrze, bo nie jest tak kolorowo jak się wydaje.
To co się dzieje, staje się chore i smutne, szkoda.