wtorek, 15 września 2015

Mgły Sanu czyli z Sanoka do domu w 2 dni, 100 km pieszej podróży w poszukiwaniu pozostałości Lini Mołotowa


Niejedna osoba pewnie zastanawia się jakim cudem tak poroniony pomysł zrodził się w mojej głowie. Właściwie kto mnie zna, ten wie, że nie takie pomysły już miałam. Ten akurat jakoś tak pojawił się niespodziewanie przeszło rok temu, kiedy to miałam jeszcze mniejsze doświadczenie w łażeniu, ale zdecydowanie więcej czasu i się bardzo nudziłam. Wtedy jednak problem był jeden - ludzie! W tym roku postanowiłam, że jak nikt się nie znajdzie, to pójdę sama. Początkowo miałam wyruszyć w lipcu, lub sierpniu, jednak tego roku miesiące te były bardzo upalne a i również ilość latającego robactwa wystarczająco zniechęcająca. Tak jakoś wyszło, że zaczęłam prace, przez co zostałam pozbawiona swobody planowania wolnego czasu, którego miałam za mało by cokolwiek planować. Jednak cudem trafił mi się dodatkowy wolny weekend, napisałam wiadomość do Eweliny i już było jasne, że niezależnie od pogody ruszamy! 


Poranek był zimny, ciemny i deszczowy. Jednak nie było już odwrotu. Miałyśmy to szczęście, że mama Eweliny podrzuciła nas na dworzec autobusowy. Pierwszym kursem, szybko i bezproblemowo dotarłyśmy na miejsce, gdzie przywitała nas ulewa. Owszem brałyśmy pod uwagę opady deszczu, ale żeby aż takie? Siedziałyśmy więc na dworcu w Sanoku rozmyślając co dalej, bo jednak obie byłyśmy zgodne, że wyruszenie w taką pogodę w drogę było dość kiepskim pomysłem. 
Dwie siedzące sieroty załamane swoim położeniem wzbudziły zainteresowanie taksówkarza, który mimo przedstawienia korzystnej oferty nie był w stanie nas namówić na podróż samochodem. Czekając na poprawę pogody, bądź chociażby minimalne zmniejszenie natężenia opadów, ucięłyśmy sobie z nim pogawędkę na temat mediów - ha! w końcu moja działka. Stanowisko tego człowieka, choć odmienne od mojego, było po części słuszne, dlatego też rozmawiało się nam dobrze, czas leciał a deszcz nie ustawał. Nie chcąc tracić więcej czasu na siedzenie w jednym miejscu zadecydowałyśmy, że pójdziemy do Muzeum Historycznego w Sanoku, by zobaczyć słynną wystawę Beksińskiego, którą to wychwala ponad wszystko każdy, kto tam był. I wiecie co? To było najlepiej wydane 9 zł w ostatnim czasie! Ogólnie to nie chce tu opisywać dokładnie co można tam zobaczyć, bo nie o to tu chodzi. Z ręką na sercu mogę zapewnić, że warto się tam pojawić a nawet trzeba! 


Jedyne co mogę obiecać, to to, że już niedługo pojawię się w tym miejscu ponownie, a wówczas bądźcie pewni obszernego wpisu z dobrej jakości zdjęciami, ponieważ naprawdę jest o czym pisać. Ilość dzieł i eksponatów znajdująca się w tym muzeum jest tak przytłaczająca, że człowiek nie jest w stanie ogarnąć tego myślami za jednym razem. Chcąc przyjrzeć się każdemu z dzieł, trzeba by tam spędzić przynajmniej kilka dni, już nie mówiąc o samych obrazach Beksińskiego przy których można by stać miesiącami. 

Takim oto sposobem zleciało nam dobrych parę godzin i tylko głód przypomniał nam o tym, że pasowałoby jednak ruszyć dalej, ponieważ pogoda już była na tyle sprzyjająca, że tylko pojedyncze krople jeszcze spadały na ziemię. Zjadłyśmy śniadanie na zamku i wyruszyłyśmy w kierunku Trepczy, gdzie miał się znajdować pierwszy z bunkrów. Na miejsce dotarłyśmy stosunkowo szybko, jednak mimo poszukiwań, a nawet pytania tubylców o to, czy słyszeli o owym obiekcie nie dało się nam go znaleźć. Tak wylądowałyśmy nad Sanem, gdzie już byłyśmy pewne tego, że nie damy rady przebyć tego dnia 70 km. Ba! Nawet nie byłyśmy pewne czy w takim tempie dojdziemy do Ulucza. Jedynym pocieszeniem dla nas było to, że pogoda się poprawiła i wyszło słońce. Kolejny bunkier miał czekać na nas w Dębnie, nie zwlekając dłużej pozbierałyśmy się i poszłyśmy. Niestety mimo chęci wędrówki wzdłuż rzeki, zarośla były na tyle duże, że nie było większego sensu się przez nie przedzierać. Szłyśmy więc za drogą podziwiając piękne widoki. Jesień zbliża się wielkimi krokami, lecz po opadach deszczu zieleń jeszcze walczyła. Słońce odbijało się w Sanie dodając krajobrazom blasku, aż ciężar plecaka nie miał znaczenia, ani nawet cel, który miałyśmy osiągnąć. Nie chciałyśmy burzyć tej atmosfery spokoju i odpoczynku od codzienności, czyż nie wystarczająco dużo biegamy na co dzień? Do pracy, do szkoły, na przystanek, do domu... Pozostało nam tylko iść i zachwycać się chwilą i uwieczniać ją tym co miałyśmy pod ręką. 


Chwilę później, mimo iż nawet nie próbowałyśmy, zatrzymał się nam samochód. Kierowca gestem zapytał czy jedziemy, a my nawet nie zastanawiając się wsiadłyśmy do środka. Miałyśmy to szczęście, że jechał akurat do Ulucza. W samochodzie leciała Trójka, co dziwiło mnie tak bardzo jak i uczucie, że skądś znam tego człowieka, co było niemożliwe. Dzisiejszy świat zepsuł mnie do tego stopnia, że teraz z góry zakładam, że każdy słucha tylko disco polo, choć sama odnajduje się w zdecydowanie innych klimatach. Przyjemnie brzmienia i piękne widoki - czy może być lepiej? Może! Trafić na człowieka, który ma pojęcie o historii i obiektach militarnych. Dzięki czemu zyskałyśmy nie tylko transport, ale i również wycieczkę powiązaną z cennymi informacjami. Rozstaliśmy się w Uluczu pod cerkwią. Tam już zdecydowanie było czuć jesień. Są miejsca, w których człowiek czuje się jakby był już w domu. Jednym z nich jest właśnie ta cerkiew. Bywam tam kilka razy w roku, zazwyczaj późnym wieczorem, mam ogromne zaufanie do tego terenu, jakbym się tam wychowała. Tym sposobem pojawiła się myśl, by zostać tam na noc. 

Godzina była jeszcze na tyle młoda, że kusiło nas odnalezienie bunkrów znajdujących się tuż nieopodal - przynajmniej tak mówiła mapa. Dodatkowo dostałam potwierdzenie o noclegu czekającym na nas w Dąbrówce Starzeńskiej. Obawiając się chłodnego wieczoru i tego, ze jednak nie mamy na tyle ciepłych śpiworów, stwierdziłyśmy, że warto poszukać tych bunkrów a później szybko udać się w kierunku Dynowa. Tylko, żeby to szybko okazało się tak szybko jak szybko być powinno...
Więc poszłyśmy w te krzaczory, w tę dzicz dla przeciętnego śmiertelnika XXI w niepojętą. W te legowiska dzików i żerowiska innych zwierząt cały czas natrafiając na ich ślady, ale żeby tak znaleźć bunkier, to nie. Zwyczajny, duży, kawałek betonu, taki niepasujący do reszty, wyróżniający się na tle zieleni  - czy to takie trudne? I się tak kręciłyśmy w kółko przeczesując chaszcze wyższe od nas z nadzieją, że w końcu trafimy. Słońce już zaczęło zachodzić, więc to był znak, że jednak tu odpuszczamy i idziemy dalej, gdyż czeka nas 20 km drogi i na pewno noc nas na trasie dopadnie. Po drodze mijałyśmy tabliczki z informacjami, że tam znajduje się bunkier, to grzechem byłoby nie spróbować. Szkoda tylko, że tabliczka niekiedy wskazywała pole uprawne, ogrodzone siatką, a miejsce z domniemanym bunkrem było tak zarośnięte, że i tak byśmy nic nie zobaczyły. Jednak, gdy już było właściwie ciemno, trafiłyśmy na pierwszy bunkier! Radość była niepojęta, ale też smutek, bo było za ciemno, by włazić do środka. Mimo, że miałyśmy latarki, nie chciałyśmy na tym odludziu ryzykować tego, że któraś gdzieś wpadnie, tym bardziej, że niewiele było tam widać. 


Początkowo szłyśmy oszczędzając latarki, marsz był w miarę szybki, ale nie przesadnie. Choć słońce już zaszło, to widziałyśmy drogę i San. W Jabłonicy Ruskiej padła mi czołówka, a im szłyśmy dalej, tym mgły stawały się coraz bardziej gęste. Dwie pozostałe latarki z trudem się przez nie przebijały a widziałyśmy, że ani teren się nie poprawia, bo wchodziłyśmy w coraz to gęstszy las, mgła była z każdą chwilą gorsza, zabudowań ludzkich nie było widać, a o złapaniu stopa mogłyśmy pomarzyć. Szłyśmy bardzo szybko, był to praktycznie marszobieg. Przebijałyśmy się na oślep. Padały nam baterie w telefonach, latarki wymiękały od wilgoci. Raz po raz było słychać zwierzęta, które łaziły wzdłuż drogi, a cywilizacji ani śladu. Stwierdziłyśmy, że skoro gadanie nie płoszy zwierząt, a jakoś nie mamy ochoty na bliższe spotkanie z właściwie nie wiadomo czym, bo nawet oczy się w tej mgle nie odbijały, to będziemy śpiewać piosenki. Przerobiłyśmy właściwie wszystkie z bajek, pieśni wojskowe + Mazurka Dąbrowskiego, który nie dość, że wychodził nam najlepiej, to jeszcze dodał trochę otuchy. Przy okazji poruszyłyśmy problem, który napływa do nas w ostatnich dniach, tym samym zastanawiając się, czy czułybyśmy się na tak bezpiecznie, gdybyśmy miały świadomość tego, że w tych okolicach są uchodźcy. W pewnym momencie marzyłyśmy tylko o tym by dojść do jakiegoś domu, jakiegokolwiek, lub chociażby asfaltu, bo ten las nam zbrzydł okrutnie. Przy opuszczonym kościele w Wołodzi odetchnęłyśmy - teraz już mogło być tylko lepiej. Do celu pozostało nam jedyne 7 km, choć odcinkami jeszcze były lasy, wcześniejsze kilometry uodporniły nas nas wszystko, ostatni odcinek szłyśmy praktycznie na wyczucie, bo było już po latarkach, a telefony przypominały o podłączeniu ich do ładowarek i groziły wyłączeniem się. Patrzymy jest chyba jakaś tablica - tak! Udało się! Pozostało nam wykonanie jednego smsa. Dominik wyszedł po nas - chwała Ci człowieku za cierpliwość i Twoim rodzicom za przyjęcie. Trafić na tak gościnnych ludzi to skarb. Mimo prób namówienia nas na normalny nocleg, byłyśmy nieugięte, bo nie po to zasuwałyśmy tyle kilometrów - tak, jesteśmy nienormalne. Miejsce w którym spałyśmy i tak było najlepsze z tych, w których mogłyśmy spać po drodze, może nie licząc cerkwi. Gorąca herbata ożywiła nas do tego stopnia, że nawet spać nam się odechciało, ale czekała nas rano pobudka. 

Poranek był zimny i mglisty. Nie chciało nam się wychodzić ze śpiworów, ani tym bardziej iść dalej, w sumie też zaczęłyśmy się zastanawiać, czy dalsza wędrówka ma właściwie sens tym bardziej, że dalej musiałybyśmy sporo kilometrów przejść asfaltem co nie jest wygodne, a dopiero od połowy dystansu byśmy szły cały czas terenem, gdzie jeszcze nie zdążono położyć asfaltu, który w ostatnim czasie pojawia się wszędzie i niszczy świetne trasy. Postanowiłyśmy odwiedzić zamek, który znajdywał się tuż nieopodal i pozostałości poradzieckiego bunkra kilkaset metrów dalej. Zamek, choć właściwie niewiele z niego pozostało w tej odsłonie wyglądał tajemniczo, aż prosząc o to zacząć tam kopać i odkryć jakieś podziemia, o których tak wiele osób mówi, a nikt nie ma chęci tego ruszyć, ale wszystko w swoim czasie. Z bunkra jak się okazało, pozostała jedna ściana, na której właściwie stała stodoła, ale i tak nas ucieszył fakt, że go znalazłyśmy.


Powoli nie spiesząc się, zachwycałyśmy się gęstą mgłą zmierzając w kierunku dworca w Dynowie. Zadowolone faktem, że udało nam się dotrzeć aż tam, nie było w nas smutku, że plan nie został zrealizowany. To tylko kolejny powód by wybrać się na taką wycieczkę ponownie! Gdyby sobota od rana była taka jak niedziela, zapewne by nam się udało, jednak czy wtedy byłaby okazja zobaczyć to co zobaczyłyśmy, przeżyć to co przeżyłyśmy i poznać ludzi, których poznałyśmy?

To fascynujące, że jedna wyprawa, właściwie jednodniowa, jest bardziej wartościowa niż miesiąc pracy. Można iść na spontana, modyfikować plan w trakcie, a i tak ma się wrażenie, że ludzie, których się spotyka na swojej drodze nie są przypadkowi.

Na koniec chcę tylko podziękować nieustraszonej Ewelinie, która w porównaniu do facetów nie bała się pójść ze mną w nieznane. Oraz wszystkim tym, którzy nam pomogli. Chciałabym aby takich wypraw było w moim życiu więcej.

środa, 2 września 2015

Połonina Wetlińska - polowanie na wschód słońca: odsłona pierwsza

Wiosna, dzień coraz dłuższy, dlatego też zrodził się pomysł, aby wybrać się w Bieszczady... na wschód słońca! Zawsze to coś innego niż zwykłe wyjście w góry, po za tym szansa na zobaczenie jeszcze piękniejszych widoków.
Grupa na wyjazd zebrała się bardzo szybko, również samochód z kierowcą dało się załatwić. 40 - letnia Dacia, 5 osób i upały - tak, to musi się udać! Wyjechaliśmy w nocy, plan zakładał jeszcze by zahaczyć w nocy o Solinę, co też planowaliśmy zrealizować. Jechało się dobrze, było chłodno i przyjemnie, standardowo się zgubiliśmy, ale to przecież jest nasza tradycja, więc jakby mogło być inaczej. Całe szczęście było nam bliżej do Słowacji niż Ukrainy, co bardzo nas ucieszyło, bo nikt nie chciał mieć znowu problemów. Zawróciliśmy jednak w porę, choć teoretycznie jakby się dłużej zastanowić Słowacja też nie byłaby głupim pomysłem. Jazda bez nawigacji ma to do siebie, że droga staje się ciekawsza, zawsze czekają jakieś przygody - szczególnie w nocy. Błądząc jakimiś objazdami, bo trwały prace remontowe, dotarliśmy w końcu w okolice zapory. Jednak patrząc na ilość osób delikatnie mówiąc nietrzeźwych, zwątpiłam w to wszystko, więc zasugerowałam, że skoro robi się już szaro, to pasuje uderzać w kierunku Wetliny. Tak też uczyniliśmy, choć z każdą minutą utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że jednak na ten wschód słońca nie zdążymy. Docierając na miejsce, cieszyliśmy się w sumie, że jest już widno, bo jednak zbyt dużym doświadczeniem pochwalić się nie mogliśmy. Okolice co prawda były dla mnie znajome, gdyż była to moja druga wizyta w tym miejscu, jednak biorąc pod uwagę dwie wcześniejsze: bardzo kiepska widoczność spowodowana przez mgłę oraz zimowa wyprawa na szczyt przez zaspy i zamieć, jednak sobie tak średnio jako przewodnikowi ufałam. Jednakże wejście pod Chatkę Puchatka okazało się dość szybkie, proste i bezproblemowe. Mimo iż od wchodu słońca minęło trochę czasu na widoki nie mogliśmy narzekać i każdy z nas podziwiał zieleń pokrywającą całe połoniny. Patrząc na zegarek doszliśmy do wniosku, że Chatka Puchatka to jednak słabo jak na wiosnę, nie ma się czym chwalić, toż to mieszczuch w japonkach jest w stanie zdobyć, dlatego też poszliśmy na najwyższy wierzchołek Połoniny Wetlińskiej. Wejście na Roha również okazało się proste, zatrzymaliśmy się tam na chwilę by odpocząć i podziwiać widoki. I tak sobie siedzę i patrzę i myślę... skoro już tu jesteśmy, to co nam szkodzi wejść na Smerek? Akurat tej drogi nie znałam, gdyż tam wchodziłam od drugiej strony i to w zimie, ale przecież z daleka wygląda tak łagodnie, tak przyjaźnie. Idziemy! Szlak bardzo przyjemny i prosty, bardzo fajnie się szło. Tak też dotarliśmy do Przełęczy Orłowicza, gdzie tabliczka mówiła, że czeka nas 20 min drogi. 20? Przecież my to w 15 zrobimy, a jak się uprzemy to 7! Biegniemy! Czułam się bardzo dobrze, choć biegnąc trasa dawała nieco w dupsko, aż chciało się biec dalej. Jak powiedziałam tak też i w czasie się zmieściliśmy. Zziajani usiedliśmy na ławkach ciesząc się spokojem i brakiem ludzi. Do powrotu zmusiła nas jednak nadciągająca burza, dlatego też marsz szybko przerodził się w marszobieg, ale nawet wtedy nie brakowało mi czasu na zachwycanie się widokami i robienie zdjęć. Jeszcze przed południem dotarliśmy z powrotem pod Chatkę Puchatka. O ile wcześniej nie było praktycznie w ogóle ludzi na szlaku tak tam już o tej godzinie były tłumy, normalnie pielgrzymki, wycieczki i ciul wie co. Nie było się nad czym wiele zastanawiać, tylko chcieliśmy jak najszybciej zejść do samochodu. Im niżej temperatura coraz bardziej nas męczyła, będąc w samochodzie mieliśmy już dość.
Choć na wschód słońca nie zdążyliśmy, to i tak byliśmy bardzo zadowoleni z wyprawy. Udało się zobaczyć i przejść o wiele więcej niż planowaliśmy, dlatego byliśmy wręcz z siebie dumni. Jednak wschód słońca wciąż pozostał w mojej głowie i nie planowałam odpuścić!