sobota, 27 grudnia 2014

Był sobie klimat...


Są miejsca, po odwiedzeniu których, ma się nadzieję, że niebawem się tam wróci i wszystko będzie takie samo, że nic się nie zmieni. Myśli się, że będzie można znowu tam usiąść i odpocząć od codzienności. Choć na moment móc cofnąć się do historii, tej niezwykle burzliwej, ciekawej i wciągającej, przenieść się do innego świata. Jednak wtedy właśnie dostaje się kopa od losu. 



Boże Narodzenie. Pogoda nie zapowiadała się najlepiej, bynajmniej nikt nie wierzył w atak zimy, a co najwyżej niekończące się opady deszczu, które już od rana jakby chciały nas zniechęcić do wyjazdu. Może matka natura miała racje strasząc nas w ten sposób, próbując przekonać do zmiany planów. Jednak nie dałam za wygraną i zadecydowałam - jedziemy.



Pierwszym celem podczas tego wyjazdu był bastejowy zamek szlachecki w Węgierce, do którego pojechałam rowerem 29 września, jednak był on wtedy tak zarośnięty, że nie udało mi się podejść bliżej. Tym razem w końcu się udało. Brak liści, trawy i pokrzyw ułatwia sprawę. Choć nie było co za wiele oglądać, bo niewiele z niego zostało, dodatkowo od wewnątrz jest zalany wodą, to i tak cieszę się, że udało mi się go zobaczyć jeszcze w tym stanie, bo jak sie ktoś za niego nie weźmie, to niedługo już w ogóle nie będzie co oglądać. Następnie przeszliśmy w kierunku parku i zabudowań dworskich, gdzie do dnia dzisiejszego zachowały się dwa budynki. Jednym z nich jest spichlerz, do którego można wejść bez problemu i jest w całkiem niezłym stanie, więc zwiedzanie go na pewno wiąże się z mniejszym ryzykiem niż włażenie przez okno do zamku i próby wdrapania się jeszcze wyżej. Warto też zwrócić uwagę na liczne drzewa, które są niezwykle potężne i patrząc na nie ma się nadzieję, że nikt im nie przeszkodzi by nadal tam rosły. Jednak czas nie pozwalał się zatrzymać w tym miejscu dłużej, więc wyruszyliśmy w kierunku Żurawicy i wcale nie chodziło nam o szpital psychiatryczny, no chyba, że za parę lat będzie opuszczony, to wówczas trzeba będzie się nim zainteresować. Wracając do tematu: jak wiadomo część fortów Twierdzy Przemyśl została objęta "ochroną" - cokolwiek to słowo oznacza, a co rzeczywiście oznacza, wyjaśnię za chwilę.


Fort X "Orzechowce" pisałam już o nim w sierpniu, gdy tam byłam, gdyż czułam pewien niedosyt po tamtej wycieczce, bo miałam wrażenie, że nie zobaczyłam tego co powinnam tam zobaczyć. O ile wtedy przeszkadzał w tym ochroniarz pilnujący fortu, to teraz czekało na nas drewniane ogrodzenie (już pomijam to bagno, które zrobili), dodatkowo postawione zostały tablice informacyjne (bez informacji, ale rozumiem, jeszcze jest czas), ławeczki, oraz stojaki rowerowe typu "wyrwijkółko" - z pozdrowieniami dla osób, które mają rower z hamulcami tarczowymi. Wchodzimy do środka, a tam co? Siatka, nie pójdziemy dalej. Przechodzimy przez drewniane ogrodzenie i idziemy do wejścia do tunelu, które jest częściowo ukryte w gruzach. Wewnątrz nic się nie zmieniło, tak samo leży gruz, ale halo! Co to to na końcu tunelu?! Krata? To chyba jakiś żart!                                                            Jednak im bardziej sie zbliżamy, tym jesteśmy bardziej pewni tego, że to niestety ani żart, ani zwidy. Na szczęście chwilowo jeszcze brakuje kłódki. Wchodzimy. Naszym oczom ukazuje się uprzątnięte z gruzu wnętrze i pomalowane szarą farbą pozostałości pancerza z 1893 roku. I cały klimat poszedł w pierony. A kilka miesięcy temu siedziałam na tym ciekawie pokrytym rdzą elemencie i patrzyłam na bujną roślinność, która aktualnie została zepchana, przez co bagno jest takie, że można utonąć. Idziemy więc do kolejnego przejścia, a tam niespodzianka! Jaka? A Siatka, to już sobie poszliśmy. Nie tracąc więcej czasu i nie psując sobie bardziej humoru jedziemy do Bolestraszyc.




Fort XIII San Rideau - jeden z tych, na które warto zwrócić szczególną uwagę. Ostatnim razem byłam tam blisko rok temu. Tak jak wtedy wita nas żółta tablica z napisem "UWAGA Wejście na teren fortu zagraża życiu i zdrowiu!". Jednak już z daleka widzę, że coś jest nie tak, no nie! To nie może być prawda! I to nie to, że tak samo jak w poprzednim forcie zostało ustawione ogrodzenie, ławeczki, stojaczki i inne pierdoły, to tu dodatkowo zrobiono schody i kładkę gdzie, jak pójdziemy to na prawo siatka, na lewo siatka. Wracamy i patrzymy na jakąś głupią konstrukcje, która ma niby pokazywać dokąd sięgał fort, a w rzeczywistości to nie dość, że wygląda to kretyńsko, nie pasuje do niczego, to jeszcze nie da się zrobić normalnie zdjęć. Przed fortem została usunięta warstwa ziemi i gruzu. Ma się wrażanie, że czegoś tam brakuje. Idziemy więc do poterny z nadzieją,że choć tam nic nie pozmieniali. I początkowo wydaje się, że nie, to później w mroku można zobaczyć miejsca na tablice informacyjne. Mam obawy co do tego, że zostanie tam również zrobione oświetlenie. Wychodzimy na zewnątrz i pierwsza reakcja: no chyba ich porąbało. Ogrodzenie na 3 metry, nie wiem co oznaczające. Człowiek czuje sie jak małpa w ZOO. To przekracza wszelkie granice rozsądku, gustu i wszystkiego innego. I ta szara farba... Jeśli chcieli pokazać granice fortu to mogli ustawić betonowe słupki a nie od razu upierdzielić rusztowanie, które zasłania sam fort. Geniusze, po prostu kurde geniusze. Im dłużej tam byłam i przypominałam sobie jak ciekawym i tajemniczym obiektem był fort San Rideau, to ogarniał mnie coraz większy smutek, bo to co było już nie wróci, a będzie tam tylko coraz gorzej. Usunięcie warstwy ziemi nie było złe, aczkolwiek te pieprzone rusztowania aż proszą się o pomstę do Najwyższego. Jakiemu cymbałowi przyszedł taki pomysł do głowy to ja nie wiem, chyba po pijaku te projekty robił, bo fantazje to miał wspaniałą. 


Nie tracąc czasu jedziemy dalej, do miejsca gdzie ostatnim razem zatrzymała mnie straż graniczna. Byłam wtedy w złym momencie, bo przez konflikt na Ukrainie zostały wzmożone kontrole, dlatego nie mogłam zwiedzić do końca tego obiektu, przez co nie dawał mi on spokoju i czułam, że muszę tam wrócić. 





 Fort XV "Borek"- nareszcie. Jednak zauważamy żółte tabliczki i szarą farbę - ich znak rozpoznawczy. Jakby nie patrzeć to trochę się zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty w tym miejscu, parking, ławeczki, ten sam zestaw co w poprzednich fortach. Tu całe szczęście nie porobili durnych rusztowań, ogrodzeń i innych rzeczy. Chyba, że jeszcze to zrobią - odpukać! Koszary zmieniły nieco wygląd: poprawiony dach, pozamykane okna, zaczęte tynkowanie ściany wewnątrz. Czy ten fort jak i tamte poprzednie zostanie skomercjalizowany? Mam nadzieję, że nie, bo planuje wkrótce znów się tam udać. Miejsce bardzo ciekawe, nie tak łatwo do niego trafić. Jedyny minus to to, że znajduje się on tuż przy granicy, więc przy wędrówkach trzeba się pilnować. Choć jak dotąd trafiam na samych miłych strażników, którzy nie utrudniają życia, a nawet pomagają. "Borek" jak na chwilę obecną jest spokojnym, mało popularnym i ciekawym fortem, mam ogromną nadzieję, że tak zostanie. Bardzo ładna okolica, idealna do wędrówek, spokojnie można wybrać się na piechotę do fortu "Salis Soglio", uważanego za najładniejszy fort Twierdzy Przemyśl. Co mnie dziwi i zastanawia, jest to najczęściej odwiedzany fort, a mimo to nie prowadzone są tam żadne prace mające na celu zabezpieczyć obiekt. Barierki się ruszają, a atrapa barierki jest gorsza niż jej brak, dodatkowo fort znajduje się on przy samej granicy, więc nawet bardziej przy nim przydałyby się jakieś ogrodzenia, które dokładnie wyznaczałyby teren dokąd można spokojnie iść. Tak czy inaczej trzeba mieć ze sobą dokumenty, bo praktycznie zawsze zostaniemy o nie poproszeni przez straż graniczną. Dodatkowo w forcie tym zimują nietoperze, które jak wiadomo są chronione, więc w okresie zimowym nawet wskazane byłoby założenie krat w miejscach w których się znajdują, żeby ludzie się tam nie plątali. Tabliczek informacyjnych nie ma, nietoperze są schowane w szczelinie, przy kilku osobowej grupie temperatura szybko wzrasta, a jak wiadomo nawet niewielka zmiana temperatury potrafi wybudzić te niezwykłe ssaki, co w okresie hibernacji może się skończyć dla nich tragicznie. 


Fort I "Salis Soglio" na chwilę obecną zaliczam do najbardziej klimatycznych obiektów Twierdzy Przemyśl, do tej wycieczki był nim fort "San Rideau", ale cała magia tego miejsca, gdzieś zginęła z chwilą, gdy podjęto tam prace konserwatorskie. Nie wiem czy chcę tam jeszcze kiedyś wrócić, czy lepiej zachować wspomnienia z mojej pierwszej wycieczki w to miejsce, gdy jeszcze było dzikie, troche trudne i może niebezpieczne. Już niebawem w fortach objętych projektem zapewne pojawi sie jakiś gość w budce i będzie sprzedawał bilety i  pamiątki, ale czy wszystko w tych czasach trzeba robić debiloodporne? Czy wszystko koniecznie, na siłę trzeba komercjalizować? Czy wszystko musi być dostępne dla wszystkich? Czy to właśnie magia zwiedzania tych miejsc nie polega właśnie na tym, że bywa trudno i czasem niebezpiecznie? One w ówczesnej postaci przyciągały fascynatów historii, teraz będą przyciągały niedzielnych turystów, którzy wpadną na chwile po obiedzie, zobaczą, pojadą i zapomną. A jak jakiś kretyn ma sobie coś zrobić to nawet te zabezpieczenia mu nie pomogą. Spieszmy się zwiedzać forty w swej pięknej, dzikiej formie, niedługo takie obiekty pozostaną tylko wspomnieniem... 

sobota, 20 grudnia 2014

Roztocze - wyjątkowa, kraina, w której każdy, za każdym razem może poczuć się odkrywcą

W dzisiejszych czasach coraz trudniej jest o tereny dzikie i jeszcze nie do końca poznane. Jednym z niewielu takich ocalałych obszarów w Europie jest Roztocze. Ta wyjątkowa kraina zachwyca, ale i nierzadko przeraża. Niezwykła przyroda, zabytki, obiekty militarne i bogactwo kulturowe – to tylko niewielka część tego, co można tam zobaczyć, przez co, to wszystko tworzy wspaniałą całość . A kto raz się tam wybierze i poczuje ten klimat, będzie tam wracał.

Nie da się w skrócie opisać ogółu tych rozległych terenów, które są wyjątkowe pod względem przyrodniczym, kulturowym, ale mają też bogatą historię i warto zaznaczyć, że jest to chyba jedyna w Polsce kraina geograficzna, którą w większości zajmują obszary chronione. Nie można pisać o jednym, nie pisząc o drugim, a streszczenie charakterystyki Roztocza nierzadko mija się z celem. Po jednym dniu tam spędzonym mogłaby spokojnie powstać książka, dlatego tym razem skupię się na niewielkiej jego części czyli Starym Bruśnie, oraz drogi prowadzącej do tego miejsca, drogi, która obfituje w wyjątkowe obiekty, które zadowolą każdego, kto lubi miejsca nieco mroczne i kryjące wiele tajemnic.



Ze Starych Oleszyc wybieramy drogę na Cieszanów, a dokładniej do wsi Nowe Sioło. Znajduje się tam zrujnowany dwór obronny z XIX wieku, który powstał na miejscu wcześniejszego obiektu, jest otoczony fortyfikacjami bastionowymi, charakterystycznymi dla XVII wieku. Na chwilę obecną są to najlepiej zachowane nowożytne umocnienia ziemne w okolicach Lubaczowa. Jednak z samego dworu pozostało niewiele, grozi on zawaleniem i teoretycznie jest zakaz wstępu do środka. Wewnątrz wchodzi się na własną odpowiedzialność i warto uważać co mamy pod nogami i nad głową. Będąc już na miejscu dobrze jest skupić się na piwnicach, znajdujących się pod dworem, które są bardzo duże i warto poświęcić na nie trochę czasu. Spacer wąskimi korytarzami, które miejscami są częściowo zasypane i prowadzącymi do większych pomieszczeń, dodatkowo ślady sadzy na niektórych ścianach świadczących o obecności w tym miejscu ognia, przy świetle latarki dostarczają, naprawdę mocnych wrażeń. Jednak dla osób rozsądnych watro polecić spacer po otaczającym dwór parku i fortyfikacjach ziemnych.Kiedy jedziemy na roztocze pierwszy raz, dodatkowo nie znając dokładnie położenia niektórych obiektów, które chcemy zobaczyć, lub gdy nie mamy pojęcia czego się tam spodziewać, najlepiej wybrać się tam wczesną wiosną, kiedy nie ma jeszcze liści na drzewach lub późną jesienią – pozwoli to na łatwiejsze namierzenie części obiektów. Przemierzając te tereny można czuć się nieswojo ze względu na brak obecności ludzi, dlatego idąc przez te lasy trzeba pamiętać, że jest się zdanym tylko na siebie. Trzeba pamiętać o tym, że żyją tam również dzikie zwierzęta i niezależnie od sytuacji, musimy zachować spokój. Należy założyć wygodne obuwie i odzież, przystosowane do chodzenia po lesie na przełaj, bo wydreptane przez ludzi ścieżki praktycznie nie istnieją, a przetarte przez zwierzęta szlaki, nie zawsze prowadzą tam, gdzie byśmy chcieli. Warto przypomnieć, że tereny miejscami są podmokłe i nieuniknione będzie przeskoczenie, lub przejście przez rzekę, więc trzeba mieć to na uwadze. Wybierając się do lasu dobrze jest mieć ze sobą jakąś kurtkę chroniącą przed strzyżakami – czyli bardzo natrętnymi i uciążliwymi owadami, z którymi spotkanie jest nieuniknione. Z dodatkowego wyposażenia trzeba zabrać latarkę, kompas i mapę, lub GPS, oraz nóż. Nie można zapominać też o prowiancie, oraz wodzie na drogę, ponieważ wędrówka po tych terenach spokojnie zajmuje parę godzin. Dobrze jest też być uzbrojonym w aparat, ponieważ idąc tam, będzie wiele okazji do robienia zdjęć.

Jadąc na Roztocze warto wybrać drogę prowadzącą przez Stare Oleszyce. Znajduje się tam opuszczona i choć z zewnątrz niepozorna, to niezwykle piękna cerkiew z 1913 roku. Do dziś zachowały się w niej cenne polichromie. Kopuła od wewnątrz ozdobiona jest postaciami aniołów, warto też zwrócić uwagę na malowidła przedstawiające czterech ewangelistów przy których są ich symbole: Marek – lew, Łukasz – wół, oraz Jan – orzeł, zachowane są w dobrym stanie, niestety postać Mateusza z towarzyszącym mu uskrzydlonym człowiekiem uległa prawie całkowitemu zniszczeniu.
Wewnątrz znajduje się ambona, oraz chór na które można wejść po schodach. Cerkiew po wojnie nie była użytkowana, aktualnie mimo, że miały zostać tam podjęte prace remontowe mające na celu zabezpieczenie obiektu przed niszczeniem – nic tam się nie dzieje. Do środka można wejść bez problemów, obok znajduje się stary cmentarz oraz murowana dzwonnica. Miejsce to robi ogromne wrażenie zarówno na miłośnikach obiektów sakralnych, ale i każdego, kto się tam uda. 


Zbliżając się do celu, można zauważyć coraz częściej pojawiające się przydrożne krzyże, oraz kapliczki charakterystyczne dla tego regionu. Dojeżdżamy do Nowego Brusna, tym samym jesteśmy już blisko. Po prawej stronie powinna ukazać się jedna z najstarszych w tym regionie cerkwi, która groziła zawaleniem, jednak w ostatnim czasie znalazły się środki na jej remont. Po 1947 roku obiekt ten przeszedł na własność Skarbu Państwa, co doprowadziło do jej dewastacji. Następnie starano się o skreślenie jej z listy zabytków, a tak właściwie o jej rozebranie. Jednak na początku lat 90 XX wieku zaczęto jej remont, który został przerwany. Następnie przeprowadzono remont zastępczy. Przez dość długi czas cerkiew zabezpieczano poprzez podpieranie jej z każdej strony. Jednak patrząc na postęp prac, można stwierdzić, że wszystko idzie w dobrym kierunku i już niedługo cerkiew będzie można zobaczyć w nowej, bezpiecznej dla zwiedzających, odsłonie.


Mijamy cerkiew, jedziemy jeszcze kawałek i skręcamy w lewo, w drogę szutrową przy której jest tabliczka kierująca na ośrodek jeździecki. Mijamy zabudowania, po lewej stronie drogi znajduje się krzyż, zostawiamy tam samochód – jesteśmy w Starym Bruśnie. Skręcamy w leśną drogę, którą szybko dojdziemy do cmentarza, na którym w lecie trwały prace konserwatorskie, podczas których zabezpieczono zabytkowe nagrobki. Ten widok potrafi zaskoczyć, szczególnie, gdy nie zna się historii tego miejsca. A historia tych regionów jest burzliwa i trudna, ale jadąc na roztocze trzeba się z nią zapoznać, by zrozumieć wiele rzeczy. Nagrobki zostały wykonane przez miejscowych kamieniarzy, a materiał pozyskiwali z pobliskiego kamieniołomu, najstarsze z nich pochodzą z początków XIX wieku. W lesie można znaleźć też miejsce po cerkwi z 1906 roku, przy jej fundamentach znajdują dwa krzyże, jeden upamiętnia jej budowę, a drugi 950 rocznicę chrztu Polski.

Idąc dalej leśną drogą dojdziemy do rzeki Brusienki, przez którą trzeba się przeprawić na drugą stronę. Widoczne są tam znaczne ślady działalności bobrów. Powalone drzewa pokryte mchem, bogata roślinność, ogromne paprocie i niezwykle czysta woda, sprawia, że można poczuć się jak w innym świecie. 
Po drugiej stronie rzeki, znajdują się ruiny kaplicy św. Mikołaja, z pod której wybija źródło, tuż przy niej znajduje się również krzyż. Kierując się cały czas pod górę, po pewnym czasie natrafi się na kamieniołom. W jego okolicach można znaleźć pozostałości budynków i maszyn. Następnie ponownie wracamy do lasu, rozglądając się za bunkrami, których w tych okolicach nie brakuje i ponownie kierujemy się do Brusienki, zmierzając do jej początku. Przy najbliższej okazji przechodzimy na drugą stronę rzeki i kierujemy się prosto, po pewnym czasie powinniśmy dotrzeć do drogi i Polanki Horynieckiej. Przechodzimy przez pole ogrodzone pastuchem elektrycznym, zmierzając ku wzgórzu Hrebcianka, gdzie z łatwością natrafimy na ślady Linii Mołotowa. Do bunkrów wchodzimy tylko i wyłącznie z dobrą latarką, ponieważ jest tam ciemno, a wystające elementy mogą być bardzo niebezpieczne. Warto też dobrze ocenić swoje umiejętności przy schodzeniu na niższe kondygnacje ponieważ, powrót już nie jest taki łatwy.



niedziela, 30 listopada 2014

Jedni uważają mnie za świra, inni podziwiają


Osoby decydujące się na zwierzaka w domu chcą, by choć odrobinę przywiązało się ono do swojego właściciela. U zwierząt terrariowych trudno o uczucia. Dodatkowo u większości osób wzbudzają lęk i nierzadko obrzydzenie. Jednak dla innych ich uroda i prymitywne zachowanie jest czymś, co ich fascynuje. Jedną z takich osób jest Tomek - terrarysta z Rzeszowa. 


Nowe Oblicze: Większość osób woli mieć w domu kota, chomika, papugi... A Ty od 2003 roku zajmujesz się terrarystyką.
Tomek: Tak, przygodę z terrarystyką zacząłem w lipcu 2003 roku, kiedy jako chłopiec byłem na kolonii w Kołobrzegu. Nie znaczy to jednak, że właśnie tam odkryłem moją pasje, którą są zwierzęta. Już od najmłodszych lat, a nawet od momentu kiedy zacząłem chodzić, fascynowałem się przyrodą, przede wszystkim różnorodnością w świecie zwierząt. Odkąd pamiętam zawsze oglądałem programy przyrodnicze i zawsze, gdy tylko nadarzyła się okazja łapałem do słoików wszystko co mnie zaciekawiło. Teraz wiem, że dobre to nie było, ale właśnie tego typu czynności przyczyniły się do tego że wybrałem terrarystykę. Można powiedzieć, że to mniejsze zło, bo żadne zwierzę nie jest szczęśliwe żyjąc w zamknięciu, ale lepiej kiedy hodujemy gatunki urodzone w niewoli, które nigdy nie poznały smaku wolności, niż trzymać osobniki pozyskane z natury. 

NO: Nie przerażają Cię czasami Twoi pupile?
T: Nie, nie przerażają. Przerażają mnie ludzie.

N.O: Co wydarzyło się na kolonii, że tak zafascynowałeś się terrarystyką?
T: Będąc na kolonii jedną z atrakcji była wizyta u pana Jana Czerniela, który prowadził wystawę owadów i innych ciekawych bezkręgowców, takich jak ptaszniki. Właśnie tam po raz pierwszy miałem okazje zobaczyć na żywo, a także wziąć na ręce te wspaniałe stworzenia.

NO: Od jakiego gatunku zaczynałeś?
T: Będąc na tej wystawie nadarzyła się okazja zakupu pierwszych egzotycznych owadów, którymi były patyczaki indyjskie. Właśnie od nich zacząłem swoją przygodę z prawdziwą terrarystyką. Dopiero z czasem szukając różnego typu informacji w Internecie na temat innych gatunków owadów z rzędu straszykowatych, zacząłem się zagłębiać w tematykę innych zwierząt zaliczanych do grupy "zwierząt terrariowych", czyli pajęczaki, płazy czy gady.


NO: Jesteś posiadaczem dużej ilości zwierząt. Ile jest to gatunków na chwilę obecną?
T: Gatunków zwierząt mam około 90. Niektórych przedstawicieli po kilka sztuk. Chociaż liczba ta wydaje się stosunkowo duża, wcale nie znaczy, że cały wolny czas spędzam na hodowli. Zwierzaki te są na tyle mało wymagające, że spokojnie mogę do nich nie zaglądać nawet kilka dni i nie ma to żadnych negatywnych skutków. 


NO: Część Twoich zwierząt ma dość mocny jad. Zdarzyła Ci się kiedyś jakaś niebezpieczna sytuacja?
T: Tak, wiele trzymanych przeze mnie zwierząt ma stosunkowo silny jad, jednak żadne z nich nie ma jadu, który mógłby posłać mnie na drugą stronę. Każdy z pająków, jest jadowity. Z tym, że jedne są na tyle niegroźne, że nawet nie są w stanie przebić ludzkiego naskórka. Pająki jakimi są ptaszniki posiadają albo jad porównywalny z jadem pszczoły czy osy, czyli ewentualne ugryzienie kończy się jedynie opuchlizną - gorzej, gdy ktoś jest uczulony, wtedy nawet pozornie niegroźna pszczoła może zabić - albo jad mocniejszy, który może mieć poważniejsze skutki, jak uczucie mdłości, wymioty i gorączka. Czasami trwa to nawet kilkanaście dni, dlatego ważne jest by udać się do szpitala, podczas gdy ma miejsce tego typu sytuacja. Oczywiście takie rzeczy dzieją się bardzo rzadko i głównie osobom, które są bardzo nieodpowiedzialne i nie mając w ogóle wiedzy o danym gatunku, zabierają się za ich hodowle. Jeśli ma się głowę na karku i wszelkie zabiegi w terrariach są przeprowadzane z należytą ostrożnością, najlepiej przy dodatkowej pomocy długiej pincety, nic złego nie powinno się stać. 






NO: Jaki jest Twój największy sukces w hodowli?
T: Chyba nie mam największego sukcesu w hodowli. Raczej każde rozmnożenie jakiegoś gatunku cieszy mnie tak samo.


NO: Pracujesz w sklepie zoologicznym – to zazwyczaj pierwsze miejsce gdzie udają się zainteresowani kupnem zwierząt terrariowych, by zasięgnąć jakiś informacji. Dostałeś kiedyś takie pytanie, które całkowicie Cię zaskoczyło?
T: Tak, sklep zoologiczny to miejsce, gdzie najczęściej padają bardzo głupie pytania. Codziennie mam do czynienia z ludzka niewiedzą, jak i przedmiotowym podejściem do zwierząt - mowa tu nie o terrarystyce, a o rybkach czy chomikach, które jak mówią klienci "żeby pożyły 2 - 3 tygodnie, przecież dziecku i tak zaraz się to znudzi...". Kilkakrotnie zostałem zapytany przez naprawdę dorosłe osoby w wieku około czterdziestu lat, które przyszły z dziećmi: "Przepraszam, a czy tym żółwiem trzeba się opiekować?" W takich sytuacjach nóż w kieszeni się otwiera, że tak nieodpowiedzialne osoby wychowują dzieci. Często też klienci szukają u nas lekarstw na różne ciężkie stany zwierzaków, by tylko jakoś zaoszczędzić i uniknąć wizyty u weterynarza, co w większości przypadków jest konieczne.
Oczywiście nagminne jest nazywanie wszystkich jaszczurek kameleonami, wszystkich węży – jadowitymi żmijami i mówienie, że pająki ptaszniki to tarantule, gdzie jest to błąd, gdyż tarantulami nazywamy kilka południowo - i środkowoeuropejskich rodzajów dużych pająków z rodziny pogońcowatych.


NO: Ludzie są dość negatywnie nastawieni do wszelkiego rodzaju pająków i węży. Jaka była reakcja rodziny, znajomych? Zmieniło się coś od tamtego czasu? 
T: Reakcja nie była najgorsza, w końcu na początku było to zaledwie kilka patyczaków. Co prawda hodowla bardzo szybko się powiększała, dlatego w miarę czasu, patrzono na mnie coraz bardziej krzywo, ale mimo to, że mój pokój zamienił się z czasem w jedno wielkie terrarium, nie było źle. Jeśli chodzi o znajomych, reakcje były i są różne. Jedni uważają mnie za świra, inni podziwiają i podchodzą do tego z dużym zainteresowaniem. Na szczęście moja dziewczyna liczy się z moją pasją i mimo tego, że sama nie wykazuje większego zainteresowania tego typu zwierzętami, nie ingerowała w rozwój mojej hodowli. Nigdy nie chciała bym ją zredukował tak jak robiły to dziewczyny moich innych kolegów z "branży", wie, że to moja cząstka i zawsze mi w tym kibicuje. 


NO: Masz jakieś plany związane ze swoją hodowlą? Chcesz może dodać jakieś nowe, ciekawe gatunki?
T: Póki co ze względu na brak czasu staram się nic nie planować, a poświęcić więcej czasu obecnym podopiecznym.

czwartek, 25 września 2014

Przereklamowany Kraków?

Kraków... był tam praktycznie każdy, czy to podczas szkolnej wycieczki, czy też samemu, chcąc zobaczyć to pięknie wypromowane miasto, ale czy naprawdę warto? Czy Kraków wciąż zasługuje na miano jednego z najpiękniejszych polskich miast?

Wyjazd nie był planowany, czyli to co lubię najbardziej, totalny spontan, wiele optymizmu, zero przygotowania z mojej strony, bo i po co przecież to Kraków, tak wiele się o nim mówi, że chyba znam go na pamięć... ale chyba nie do końca.

Zbliżając się do miasta patrzyłam na krajobraz, który już znałam, szary, brudny, ponury i nieciekawy. Lubię takie klimaty, bo oczywiście fajnie jest pojechać do jakiejś opuszczonej fabryki i to daje odpowiedni nastrój, jednakże nie potrafię zrozumieć jak można żyć w takim środowisku. Dzień w dzień oglądając te same nudne zabudowania, podążając tym samym brudnym chodnikiem przy poszarzałych ścianach budynków. W centrum miasta, dało się zauważyć więcej barw, aczkolwiek wciąż szaro, a z tej szarości wynurzał się "Szkieletor"- chyba jeden z najciekawszych i najbardziej tajemniczych obiektów Krakowa. Jeśli szukamy miejsc niebanalnych i takich w których nie każdy już był można zajrzeć na Cmentarz Rakowicki, gdzie obok zobaczymy obrotową wystawę trumien, brakuje tam tylko jakiegoś plakatu z cycatą modelką i podpisem "A TY jaką wybierasz?", po drodze warto zahaczyć o Restauracje Zbrojownia - teren wojskowy, pilnuje ochroniarz i spasiony doberman, który przyjdzie tylko obwąchać człowieka, można tam sobie trochę połazić po terenie i pooglądać. Będąc na tej Rakowickiej i mając taką fantazję można też zahaczyć o koszary im. Księcia Leopolda Salwatora, ale nie warto (teren bezdomnych). A teraz już przechodzimy na rynek, bo czas ucieka.

Rynek. Z czym kojarzy ci się krakowski rynek?
Z plagą obsrańców (czyt. gołębi), dorożkami i smrodem od koni (nie mam nic do koni, wręcz bardzo je lubię, ale to, że one tam stoją, leją i od czasu do czasu ktoś się przejedzie - no straszna atrakcja) i meleksami wożącymi turystów po najładniejszych częściach Krakowa, które faktycznie wyglądają na piękne, zadbane i bezpieczne.
A o muzeach, zamku itd... pisać nie będę, bo o tym pisze i zachwyca się praktycznie każdy.

Często czytamy czy słyszymy o tym, że Kraków to miasto rowerzystów. Owszem może i mają fajnie wydzielone pasy jezdni, ale kurcze, gdzie ci rowerzyści? Za cały dzień spędzony w Krakowie, rowerzystów widziałam tylu co w Rzeszowie bym spotkała za dwie godziny, a może jakby dobrze poszło i godzinę, więc z  tego co dzieje się w stolicy Podkarpacia powinniśmy być dumni!

Wieża Artyleryjska 31 św. Benedykt - a więc wychodzimy z bezpiecznego i przyjaznego dla turystów centrum miasta i udajemy się w krainę rumunów i nożowników. Dobra trochę przesadzam, nożownika w dzień nie spotkałam, ale w nocy pewnie tam różne rzeczy się dzieją, za to rumunów - siedzących i żebrzących, dziadów leniwych, pasożytów, którym nie chce się uczciwie zarabiać było tam trochę. Idąc z aparatem, byłam wręcz obserwowana, przez co - choć był środek dnia - nie mogę powiedzieć, że czułam się bezpiecznie. Fort sam w sobie duży, ciekawy, ale zamknięty, więc tylko tyle mogę na ten temat napisać. Obok znajduje się chyba dawna piwnica, do której schodzi się w głąb po schodkach. Choć widząc tunel miałam nadzieję, że jednak nie skończy się tylko na oglądaniu fortu od zewnątrz i wnętrze być może z jakimś dłuższym korytarzem mnie mile zaskoczy, ale jedynie co, to po raz kolejny zwątpiłam w ludzkość, bezmózgie istoty stąpające po ziemi urządziły tam sobie toaletę i wręcz jedyne co mi wtedy przyszło na myśl to: ja pierdolę, wstyd i porażka. Z fortu można kawałek dalej wyjść na wzgórze i pooglądać panoramę Krakowa i okolic. Cóż hmm, może i zieleni tam nie brakuje, jednak mimo to obraz jest dołujący: poszarzałe niebo, dym, kominy i budynki. Jedak pobliski park pozwolił mi przenieść się do innego, lepszego świata. Drzewa, skały, oswojone wiewiórki (!), ludzie z dziećmi i psami, uśmiechnięci i radośni, oraz dwie starsze babcie z którymi rozmowa podniosła mnie na duchu i wręcz naładowała padające już baterie.


Zbliża się wieczór, czas ucieka. Jeszcze tylko Rajd Polski Historyczny, o którym dowiaduję się przypadkiem. I rynek staje się piękniejszy, choć zapach i obsrańce pozostały to samochody i pasjonaci motoryzacji sprawiają, że klimat jest wyjątkowy. Masa ludzi, niekończąca się próba zrobienia dobrych zdjęć, lub choć takich by ktoś nie wlazł w kadr. Mimo wielu narodowości i można by pomyśleć barier językowych, uśmiechem można było załatwić więcej niż słowami, ale i z dogadaniem się nie było większych problemów, bo jeśli się chce, to nawet jak sie nie umie, to sie potrafi. Dzięki czemu będe mile wspominać francuskie małżeństwo, Włochów! (w szczególności jednego który nie dawał mi spokoju) - tego że mimo wieku potrafią się świetnie bawić i czerpać radość z chwili, co bardzo trudno zaobserwować u naszych rodaków po pięćdziesiątce i grupy Hiszpanów, z których jeszcze długo będe śmiała i wielu innych z którymi wtedy wymieniliśmy uśmiechy, czy pomagaliśmy sobie nawzajem podczas robienia zdjęć.


Chyba wychowywanie się na Podkarpaciu, w miejscu otoczonym z każdej strony przez lasy sprawiło, że nie potrafiłabym żyć w dużym mieście za żadne pieniądze. Miasto może i daje możliwości, ale i ogranicza. Zieleń drzew i prawdziwy błękit nieba a nocą błyszczące na nim gwiazdy - tego mi do życia trzeba, bo nie ma większej wartości od wolności.

Czy Kraków jest przereklamowany? Według mnie owszem. I jeśli ktoś liczy na to, że Twierdza Kraków, go zachwyci, to się zawiedzie. Dlatego też jeśli miałabym wybrać między Krakowem a Przemyślem, to bez wahania wybiorę Przemyśl i tamtejsze fortyfikacje, które warto odwiedzić.

Rzeszów nocą wita przybyłych czystym, chłodnym powietrzem, ciszą i spokojem. Tak jesteśmy w domu.




niedziela, 14 września 2014

Zostałam ja. Ja sama i rower. Jak zwykle. My dwoje. Niezmiennie.

Już od 2 tygodni ten dzień był skazany na porażkę. Wszystko co zostało zaplanowane, się posypało. I plany i ludzie. Jednak na noc przed była jeszcze nadzieja i wiara w to, że uda się go wykorzystać. Powstała pięknie zaplanowana trasa, bogata w wiele urbexowych atrakcji.

Do łóżka kładę się o 3, wstaję niewiele po 4. Noc, ciemno, w tym lesie nawet nie przebija się światło księżyca. Robię sobie śniadanie i szykuję prowiant na drogę. W końcu czeka mnie blisko 200 km jazdy rowerem. Kiedy kończę już pić herbatę, dowiaduję się, że plan idzie się... no nie wypali. Nie tak jakbym chciała. Kładę się więc spać, zdążę.

Budzę się dopiero po 10. No to sobie pojechałam. Ubieram się szybko i przed siebie. Jazda jest jakimś dramatem, walką nie wiadomo
o co i po co. Od samego początku jest nie tak jak plan zakładał. Coś pochrzaniłam na wstępnie, na doskonale znanej mi drodze. Tak, jazda na automacie - to jest to! Na 20 km mam ochotę zawrócić, w polach przygrzewa niemiłosiernie, las znowu paruje przez co źle się oddycha, ale nie, nie poddam się. Szosa, chwilowe zbawienie, nagle czuję, że w tylnej oponie jest coś nie tak. Duży kawałek szkła, no cholera. Za co. Delikatnie wyciągam, wyczekując wręcz dźwięku uchodzącego powietrza, ale jednak udało się. Nie ma to jak opony terenowe na szosę. Ruszam dalej. Po drodze chcąc upewnić się, że dobrze jadę pytam jakąś starszą kobietę o drogę. Rozwinęła się całkiem miła rozmowa, dzięki której dowiedziałam się o paru ścieżkach wiodących przez las, jednak nie chcąc już całkiem pokryć się błotem wybieram szosę. Taak, szosa... taka fajna, ale po co? Przecież na przełaj będzie krócej. W taki oto sposób nie wiedzieć czemu znajduję się... no właśnie, gdzie ja jestem? Docieram do drogi głównej. Bachórz? No jakim cudem? Dobra niech będzie już ten Bachórz. Nie wiadomo za czym, ale jadę do Dubiecka. Tam też robię postój w parku, przy zamku, spokój, brak gapiów i była też cisza dopóki się daniel nie odezwał, a następnie tamtejsze psy. Zastanawia mnie tylko co jeszcze wepchają do tego parku. Dalej w kierunku Przemyśla. Babice i punkt widokowy. Miejsce, które zdecydowanie warto odwiedzić. Tam w końcu coś jem i myślę co dalej. Przypominam sobie
o opuszczonej cerkwi w Krzywczy i te nadzieje, męczące mnie od 3 tygodni, że da się tam wejść do środka, więc dla świętego spokoju jadę to sprawdzić. Na miejscu okazuje się, że jednak nic z tego, co mnie zasmuciło, a i niedosyt pozostał.
Opuszczona cerkiew - Krzywcza (zdj)
Po drodze zauważam pasącego się konia, więc oczywiście musiałam się na chwile zatrzymać. Patrząc na położenie słońca na niebie, wiem, że trzeba będzie się pospieszyć, tym bardziej, że znowu w terenie uszkodziłam tylne oświetlenie, dobrze, że chociaż odblask jakoś się zachował. Chcąc nadrobić czas, spędzony na pogaduchy i wspólny posiłek z koniem, cisnę ile się da. Na cudownej ściance przed Dubieckiem, gdzie przy zjeździe "obowiązuje" ograniczenie do 40km/h licznik pokazuje mi prawie 60km/h. Fotoradaru nie ma? Szkoda była by fajna fotka. O ku*wa policja! Byle przed siebie, no nie dlaczego oni za mną jadą? Odbijam na stację benzynową, bo bidon już pusty, wchodzę do środka. Oni również, cudownie. Już mózgownica zaczęła pracować ile mogę dostać za przekroczenie prędkości
i czy w ogóle mogę dostać mandat? Jednak chyba mój widok (biedny, brudny, zmordowany człowiek tulący się do litrowej butelki coli, aby się schłodzić - no prawie jak dziecko trzeciego świata) skłonił ich do ludzkiego odruchu i po przyjrzeniu się mojemu cudownemu rowerkowi, bez oświetlenia i z jednym ledwie trzymającym się odblaskiem, odjechali.

W Bachórzcu przypadkowo trafiam na drewniany kościół (szlak architektury drewnianej), tam też robię kolejny postój, bo kolano nie chce ze mną współpracować. Jadąc przez Bachórz udaje mi się jeszcze zobaczyć opuszczony dworek, do którego da się wejść, niestety nie mam na to czasu. Teraz tylko Szklary i dwa 6% podjazdy i jeden z lepszych widoków, oraz naprawdę świetne serpentyny w Dylągówce
i można powiedzieć, że jestem w domu.
Cała droga praktycznie w samotności, co mnie dziwi. Jadąc w jedną stronę spotkałam tylko jednego kolarza, który jechał w przeciwnym kierunku i kiedy już wracałam do domu dopiero w Borku Starym wyprzedza mnie kolarz i drugi szosowiec jechał z przeciwka. To zmotywowało mnie do szybszej jazdy, bo kurcze cały dzień ani kogo ścigać, ani się do kogo przyłączyć. Nudno tak trochę.

Mimo wszystko dzień nie można zaliczyć do najgorszych. Coś udało się zobaczyć, pogadać z koniem, no i co najważniejsze zmęczyć się porządnie - starość, forma już nie ta ;)



poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Brunner, Orzechowce, Werner - Forty Twierdzy Przemyśl

Na wstępie chcę tylko zaznaczyć, że moja wiedza o historii fortów jest na tyle marna, że daruję sobie podawanie informacji o ich dziejach, bo dla mnie ważne jest to co dzieje się tu i teraz, co niebawem zmieni swoją postać, być może na lepsze, ale raczej (jak zwykle) na gorsze. A pasjonaci historii czujący niedosyt z łatwością znajdą masę informacji na temat tych obiektów w Internecie, bo nie ma sensu powtarzać któryś raz z kolei tego samego.

Końcówka sierpnia, wakacje. Przekonana, że teraz nic nas nie zaskoczy znowu nakręcam się na forty. Mieć je tak blisko, widzieć tak niewiele. To wkurza. Fort IX "Brunner". Jak zwykle witają nas żółte tabliczki ostrzegawcze, czy tam zakazujące wstępu. Żadna nowość, na to nie warto zwracać uwagi. Choć po pewnym czasie ich nadmierna ilość staje się podejrzana, jedziemy dalej. Coś się dzieje. To coś ogranicza się do postawienia ochroniarza w przyczepce. A ciul z nim, nie widać go. Poterna wygląda zachęcająco, więc idziemy, a raczej zjeżdżamy po błocie do środka. Tam niestety okazuje się, że nie da się przejść na drugą stronę, gdyż wewnątrz znajduje się za dużo wody. Wracamy więc na zewnątrz myśląc jak zaatakować obiekt od drugiej strony. Plany jednak krzyżuje ochroniarz, który wypada pozdrowić nas wieloma 'miłymi" i "ciepłymi" słowami. Mimo pewnego niedosytu, optymizm nas nie opuszcza i udajemy się w kierunku Fortu X "Orzechowce". Tam jest podobnie: tabliczki i ochrona - na pohybel!! Idziemy od drugiej strony. Tam udaje się zobaczyć nieco więcej. Moje skłonności do długich, wąskich i ciemnych tuneli, oraz błota ponownie zostają zaspokojone, choć nie do końca, bo muszę się pilnować na tyle by wpuścili mnie z powrotem do samochodu. Nie udało się zobaczyć wszystkiego jednak i tak fort zrobił na mnie spore wrażenie. Kolejnie atakujemy Fort XII "Werner". Mimo dość sporej opłaty za wstęp barierki się ruszają, a eksponaty pleśnieją - wiem czepiam się, ale jeśli ktoś chce pooglądać sobie ekspozycję, czy posiedzieć w jakimś dziwnym pomieszczeniu, nie powiem co przypominające które oświetlają lampki choinkowe - to polecam! W innym wypadku nie warto, choć w sumie warto, a z resztą.. idźcie i oceńcie sami.

Rzecz, która wkurza najbardziej to to, że w trakcie wakacji forty są niedostępne dla zwiedzających. Kto jest uparty i ma gdzieś zakazy to sobie poradzi. Gorzej jeśli ktoś przejechał kawał drogi i ma akurat pecha i ochroniarz nie śpi. Choć prace trwają od roku nic tam się konkretnego nie dzieje, tylko zrobili bagno i utrudnili zwiedzającym życie. Bo jakby nie można było po kolei zająć się każdym z osobna, skończyć i brać się za kolejny. Lepiej rozpieprzyć wszystko, zakazać wstępu i czekać nie wiadomo na co.

Przemyśl, forty, mają to coś, co przyciąga. Chce się tam wracać niezależnie od tego jakie trudności trzeba pokonywać. Zarośla, tarki, błoto, czy też problemy z namierzeniem danego obiektu i ta radość w momencie, gdy w końcu trafiamy w odpowiednie miejsce. Czasami wystarczy pojechać tam raz, poczuć to i człowiek chce tam wracać, szukać, bo może akurat trafi się na coś co kiedyś się przeoczyło. Swego rodzaju dzikość, to że natura jakby przyjęła do siebie te szczątki niegdyś wspaniałych, potężnych budowli tworzy wyjątkowy klimat. Wchodząc do fortu, niekiedy walcząc z latarką o to, by jej słabe światło choć w niewielkim stopniu pokonało panujący w środku tuneli mrok, cisza i chłód panujące wewnątrz sprawiają, że człowiek uświadamia sobie potęgę Twierdzy.

Człowiek żyje nadzieją, że niektóre rzeczy się nie zmienią, że będą jak dziś tak i przez najbliższe lata - by nie pisać wieki - w swej niezmienności trwały. A jednak wszystko się zmienia i mimo może dobrych chęci, wszystko wchodzi jak zawsze. Sztuczne, niepasujące oświetlenie, pomalowane ściany, ogrodzenie, parking tuż pod obiektem, ochrona, kasa biletowa, może niedługo też budka z kebabem? Czy tego chcemy? FORTY NIE SĄ DLA WSZYSTKICH !!! Jeśli ktoś nie jest w stanie przedrzeć się przez parę krzaczków, pogodzić się z faktem, że może mieć na sobie trochę błota i potknąć się o kawałek betonu, to niech siedzi w domu na dupie i ogląda zdjęcia w Internecie. Tak będzie lepiej dla wszystkich i dla tego betonu również.

Czy koniecznie w dzisiejszych czasach wszystko trzeba przystosowywać pod większość? Chociaż ta masa tego nie doceni, a prawdziwi pasjonaci zostaną przez to pokrzywdzeni?
Jednak komercja i tak zwycięża. To smutne i przerażające zarazem.

O ile forty robią bardzo dobre wrażenie, nawet w swej zarośniętej formie to prace które tam trwają(?) wręcz przeciwnie. Gońcie dziadów i nie przejmujcie się niczym. Zwiedzajcie, póki jeszcze jest co oglądać i jest za darmo.


piątek, 20 czerwca 2014

„Lubimy przekazywać emocje” – koncert Po Naszemu [VIDEO]


Charakterystyczne brzmienia, sprawiają, że ich muzyka staje się coraz bardziej rozpoznawalna. Po Naszemu łączy różne gatunki muzyczne, dzięki temu powstaje coś wyjątkowego, coś, co na długo pozostaje w pamięci słuchaczy.
         
W niedzielę 15 czerwca w ramach imprezy: „Rzeszowski Dom Kultury – Mieszkańcom Rzeszowa” na  rzeszowskim rynku wystąpił młody, bo działający zaledwie od 2012 roku, zespół Po Naszemu. W jego skład wchodzi czterech muzyków: Patryk Mroczka, Piotr Strug, Marcin Kędzior i  Kuba Borowiec - tworzą oni trudny do sklasyfikowania rodzaj muzyki. Jak sami mówią: „W muzyce stawiamy na świeżość i budowanie napięcia. Lubimy przekazywać emocje.”
  
Po Naszemu to coś nowego, innego. Muzyka, którą tworzą  to połączenie różnych gatunków – daje to wyjątkową całość, która na długo pozostaje w pamięci słuchaczy.  To zespół, który charakteryzuje się dużą odmiennością, która jest miłym zaskoczeniem, szczególnie teraz, w czasach, w których często ma się wrażanie, że muzyka różnych zespołów jest bardzo do siebie podobna, lub wręcz kopiowana od zagranicznych kolegów.  

Zespół podczas koncertu na rynku został bardzo dobrze przyjęty. U większości osób było zauważalne duże zainteresowanie, na wielu twarzach malował się obraz kontemplacji, bo taka jest ich muzyka, z pozoru spokojna i przyjemna, to jednak skłaniająca do wielu refleksji.





  

niedziela, 15 czerwca 2014

Międzynarodowy Puchar Europy w Kolarstwie Ręcznym 2014

14 i 15 czerwca w Rzeszowie odbywał się Międzynarodowy Puchar Europy w Kolarstwie Ręcznym, to pierwsza tego typu impreza w Polsce. Do walki stanęło 48 najlepszych zawodników z dziesięciu krajów Europy. Oczywiście nie mogło również zabraknąć Rafała Wilka, który pierwszy raz mógł zaprezentować się w rodzinnym mieście.



sobota, 31 maja 2014

Ultramaraton Podkarpacki 2014 [VIDEO]

Czyli krótka opowieść o tym, że nie warto spać w nocy, po to by już przed 4 rowerowo zacząć dzień.


Tak... bo po co w ogóle spać? Zamiast marnować cenne godziny, zrobiłam co miałam zrobić, o 3 wypiłam kawę i wyruszyłam w kierunku Rzeszowa. Ptaki już śpiewały, powoli zaczynał robić się dzień. Jechało się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Na miejsce dotarłam przed czasem, zrobiłam kilka zdj, po czym uznałam, że lepiej będzie to nagrywać. Na rynku panowała bardzo miła atmosfera, ogromna ilość biegaczy i też spora liczba osób, dla których piątek jeszcze trwał.


Może ktoś kojarzy tego faceta w białej koszulce po lewej? Nie? W takim razie odsyłam do jednego z jego filmików na yt: https://www.youtube.com/watch?v=XS3MkXoXJeo


Ponownie nawiązując do tych, dla których piątkowa impreza jeszcze trwała... otóż znalazło się dwóch śmiałków, którzy dzielnie pokonali spory kawałek drogi wraz z pozostałymi uczestnikami maratonu (jeden z nich widoczny po prawej na zdj poniżej), w sumie rozruszali całe towarzystwo, bo nie sposób było się z tego nie śmiać ;)


A ja jechałam sobie dalej, myślę: co mi tam do Tyczyna niedaleko, oni biegną ja jadę - to co nie dam rady?
Rower co prawda średnio sprawny, szosą jechało się dobrze, ale gdy zaczął się teren... po prostu magia! Dobrze chociaż, że piękne tereny i widoki wynagradzały mi tą mękę z moim rowerem, który przez znaczną część trasy musiałam targać za sobą...


Ale takie widoki przed 5 rano - bezcenne.

I cóż więcej. Impreza bardzo fajna, uczestnicy strasznie sympatyczni. Trasa ciekawa - przynajmniej ten odcinek z Rzeszowa do Tyczyna, dalej już szczerze mówiąc mi się nie chciało "jechać".  A w przyszłym roku może wystartuję?