sobota, 11 lipca 2015

Nie porzucaj w wakacje ograniczony umysłowo pojebie! Zrozumiano?

To, że zaczęły się wakacje - wie każdy. Jak ma się sytuacja w schroniskach - mam nadzieję również wie każdy. Jednak co do kurwy nędzy skłania ludzi do pozbywania się zwierząt w tak pojebany sposób - nie ogarniam. Mam nadzieję, że nie czytają tego dzieci, bo nie chce siać zgorszenia w polszczyźnie, ale inaczej no kurwa to chyba do ludzi nie dotrze. 
Nie będę tu przytaczać statystyk, bo to nie o to chodzi, ale ilu z Was, bądź Waszych znajomych spotkało się z sytuacją, że znaleźli w lesie psa czy kota, bądź w okresie wakacyjnym nagle przyszedł święty Mikołaj i w starannie zamkniętym kartonie przyniósł zestaw szczeniaczków/kociątek - z tym w jakiś sposób spotkał się chyba każdy. 

Każdy normalny człowiek, który z jakiegoś powodu nie może zająć się zwierzakiem szuka mu nowego domu, a co robi pojebany umysłowo zjeb? Otóż bierze karton, pakuje do niego psa, dziecko jeszcze wkłada obrazek i jadą kurwa na wakacje! A po drodze jeb pieska w kartonie z obrazkiem na pożegnanie do przydrożnego rowu. 

Tak było i tym razem...

Wybrałam się na przejażdżkę rowerem po okolicach. Kiedy już byłam w drodze powrotnej do domu w rowie zauważyłam karton. Co tam karton to karton. Ktoś pewnie wyrzucił, przecież tak często mieszczuchy robią, bo po co wywalić do kosza jak można do rowu w lesie? Przejechałam i jadę dalej, jednak miałam dziwne wrażenie, że ten karton się ruszał. Zawróciłam więc i podjechałam bliżej. Okazuje się, że w środku siedzi pies.


Pierwszy odruch sprawdzam czy pies nie jest połamany, biorę go pod pachę i idę do okolicznych mieszkańców z zapytaniem, czy nie jest to ich pies, bądź jakiegoś ze sąsiadów się jakoś zaplątał i tam wylądował. Jak się okazuje pies nie jest nikogo z sąsiadów, jednak pojawiła się informacja o tym, że możliwe, że w nocy ktoś go wyrzucił bo psy ujadały i, że to nie pierwszy taki przypadek w tej okolicy. Biorę więc psa i podaję informację, gdzie będzie się znajdował, gdyby ewentualnie jednak okazało się, że jest to czyjś pies. Wracam do kartonu w którym nie mam żadnych poszlak, tylko znajduję obrazek. Tak, mały, jebany stróżu prawa, pięknie cie rodzice wychowają...


Pies pod pachą. Idziemy na ławeczkę w celu wykonania kilku telefonów, w tym do niezawodnej Kasi, która zawsze w potrzebie poratuje. Pies był zziajany, miał obdarty nos a nie chciałam go poić wodą z sokiem malinowym, bo raczej by mu to średnio wchodziło. Skoro tyle wytrzymał to i te 5 min go nie zbawi. Mimo planów spakowania go a właściwie ją w plecak, jednak zrezygnowałam, bo do domu miałam jeszcze kawał drogi i to niekoniecznie po terenie, w którym psina chciałaby przeżyć podróż.


Transport pojawił się szybko. Zapakowałam psa do samochodu, by pojechał w bezpieczne miejsce. A ja udałam się w drogę powrotną do domu z rozkimami co do chuja z tymi ludźmi się dzieje. Tyle się o tym trąbi by nie porzucać, bo przecież można ogłosić na licznych forach, grupach, czy nawet próbować oddać do schroniska. Po kiego chuja brać, by później wyrzucić? Mamy XXI wiek, jest taki wybór zabawek w sklepach, czy konieczny do szczęścia jest szczeniaczek, którego i tak się wypierdoli do rowu jak podrośnie? Halo! Co z Wami ludzie!?


czwartek, 9 lipca 2015

Dziki wojownik atakuje!


Jak już obiecałam jakiś czas temu, miałam napisać coś o planach związanych z bieganiem. A więc, o dziwo po biegu w Łańcucie nie zrezygnowałam z tej formy aktywności - co mnie bardzo dziwi, a co jest jeszcze bardziej zaskakujące to fakt, że mimo iż mam już sprawny rower, to wolę się przebiec niż przejechać. Jeszcze zaledwie miesiąc temu, gdyby mi ktoś powiedział, że taka sytuacja będzie miała miejsce to bym go wyśmiała. Jak to się stało, że bieganie mnie tak wciągnęło - pojęcia nie mam! Cieszy mnie to bardzo, ponieważ zawsze uważałam, że nie jest to dla mnie, nie umiem biegać, nie dam rady, bla, bla, bla... takie pierdzielenie za które teraz powinnam sobie dać w łeb, bo w pewnym sensie żałuje zmarnowanego czasu. Bardzo blisko domu mam świetne trasy, które są bezpieczne i bardzo ciekawe. Owszem nie należą do najłatwiejszych jednak to chyba to sprawia, że nadal to robię. Świadomość tego, że ćwiczę na odcinku Ultramaratonu Podkarpackiego mobilizuje dość mocno i w pewnym stopniu sprawia, że bardziej wierzę w swoje siły i w to, że może mi się udać. Tak żartuję od pewnego czasu, że wystartuję w Biegu Rzeźnika, kto wie - może się uda. Co prawda raczej nie w przyszłym roku, ale może kiedyś? Na pewno chciałabym spróbować swoich sił w maratonie. 40 km - brzmi lepiej niż 5 km - prawda? Taka okazja nadarzy się już z październiku, jednak o starcie podejmę decyzję dopiero w połowie sierpnia. Jak będę pewna, że przeżyję ten dystans to wystartuje, jak nie to jeszcze poczekam i nic na tym nie stracę. Z planów na kolejny sezon to jeszcze ciekawi mnie Survival Race i Spartan Race - na pewno w którymś wystartuje, bo za bardzo mnie to kusi. Zobaczymy jak to będzie, już nie mogę się doczekać, jednak póki co - ćwiczymy!


Wracając do treningów: ostatnie upały średnio zachęcały do biegania, ale trzeba być twardym! Postanowiłam więc sprawdzić swoją wytrzymałość w tych jakże piekielnych warunkach i udałam się na mały trening niewiele po godzinie 12. Temperatura mówiła jasno - siedź w domu na dupie, a nie biegania się zachciewa, chyba, że biegniesz po udar. Jednak udałam się powolutku w kierunku lasu, gdzie oczywiście przywitał mnie przyjemny chłód. Słychać było piły, więc uznałam, że pewnie obcinane są gałęzie przy drzewach, które zostały ostatnio wycięte. W ramach bezpieczeństwa ze ścieżki zaczęłam się przebijać na przełaj co okazało się bardzo słuszne, gdyż tyle co udało mi się podbiec i w miejscu gdzie byłam zaledwie moment wcześniej padło drzewo. I nawet to, że mogło by być ze mną słabo, to fakt, że wycinka trwa w najlepsze wyprowadziła mnie lekko z równowagi. Zawsze uważałam, że w Lasach Państwowych są jakieś regulacje ile można drzew na danym terenie wyciąć, tu z tego co widzę przez ostatnie tygodnie leci wszystko po kolei. Już pomijam że droga jest rozwalona, ścieżki po których jeździłam rowerem raczej do końca wakacji pozostaną nieprzejezdne a bieganie tam to istna przeprawa, gdzie nie trudno się uszkodzić, o czym sama się przekonałam. Przeniosłam się więc na asfalt, miejsce z pozoru bezpieczne, po którym nieszczególnie lubię biegać, gdyż szybko mnie nudzi, dlatego też postanowiłam wrócić dłuższymi skrótami do domu, przez fajny szutrowy odcinek. Już na samym początku zaniepokoiły mnie znaki o pracach drogowych. No bez jaj! Będzie asfalt? Żar leje się z nieba, a w pobliżu brak jakiejkolwiek szansy na cień. Próbuję więc jak najszybciej pokonać ten odcinek by dostać się do drogi głównej z której czeka mnie jakieś 15 min biegu do domu. Organizm jakoś sobie radził z panującymi temperaturami, choć w pewnym momencie zaczęłam się obawiać, czy biegnięcie nie jest zbyt ryzykowne. Nie poddając się, wręcz przyspieszam, by jak najszybciej dotrzeć do domu, pod prysznic. O stanie w jakim dotarłam na miejsce chyba nie muszę pisać, bo to raczej każdy sobie może wyobrazić. Jednak uważam, że było warto, głównie ze względu na to, że mniej więcej poczułam w jakich warunkach mogę biec. 

Tego dnia czekała mnie jeszcze wycieczka do Rzeszowa z którego następnie wróciłam autobusem tylko do Tyczyna by trzasnąć sobie jeszcze o 22 piąteczkę. Lekki truchcik, bo miałam nieodpowiednie buty, więc bez spiny. Na 1,5 km od mojego domu, natrafiłam na "małą" przeszkodę jaką okazał się dziki wojownik narąbany jak szpak. Osobnik ten rzucał się pod koła samochodów, wykrzykiwał jakieś buntownicze hasła i wymachiwał łapskami oraz tobołkiem, który targał w ręce. Od mieszkańców dowiedziałam się, że policja już jedzie, więc mimo początkowych chęci, że przebiegnę jakoś koło niego, stwierdziłam, że jest to tak nieobliczalny obiekt, że ja już wolę poczekać na policję. Nie trwało to długo, dzięki czemu mogłam już na spokojnie kontynuować powrót do domu. 

Przede mną wiele pracy. Trzeba wzmocnić nie tylko ciało, ale i psychikę, choć to, co wiele osób się nie raz przekonało jest bardzo silne. Jednak jeśli faktycznie uda się, że wystartuję w maratonie, będę tam biec na silnej woli a nie na sile mięśni, bo formy do tego czasu nie zrobię. Jednak nie zniechęcam się, motywacja jest silna.
Byle do przodu, bo warto! 

środa, 8 lipca 2015

Połonina Caryńska - polowanie na wschód słońca: odsłona druga


Pomysł wyjazdu w Bieszczady... no dobra co ja pisze. Bieszczady to Bieszczady i generalnie każdy kto raz ich skosztował wie o co chodzi i tłumaczyć nie muszę. A kto nie był i tak nie zrozumie, ale czytać dalej może, bo może próbować zrozumieć. 

A więc kolejna część z serii Głupich Pomysłów Rudej: wyjedźmy o 23, na 2 będziemy na miejscu, to akurat na spokojnie sobie wyjdziemy na szczyt i zobaczymy wschód słońca. Taak, to właśnie to. Oczywiście grupa przystała na mój pomysł, bo co się samce będą przeciwstawiać babie jak mają ją tylko jedną. I tak pojechaliśmy, droga mijała dość spokojnie i bezproblemowo, choć jak zwykle się zgubiliśmy, co chyba już nikogo zbytnio nie dziwi, ale któż by się tam takimi głupotami przejmował: 20 km w te czy w inną stronę - kto bogatemu zabroni? Prawda? Jak wiadomo świat w nocy wygląda całkiem inaczej, wręcz zaskakująco, nawigacja i GPS też często zaskakują nawet bardziej! Jako, że jesteśmy już uodpornieni na tego typu przygody, więc skrzyżowania których nie ma ani na mapach, ani na nawigacji przyjmujemy ze stoickim spokojem - bo czy nam się gdzieś kurde spieszy? Gdyby nam się spieszyło to nie jechalibyśmy 40 - letnią Dacią, logiczne chyba? 
Tak więc jedziemy sobie, jedziemy... cieszymy się pięknym mrokiem i praktycznie pustkami na drogach, tyły się alkoholizują - jest dobrze. Praktycznie już jesteśmy u celu i widzimy samochód po lewej i charakterystyczne urządzenie wykorzystywane przez odpowiednie służby w celu zatrzymania podejrzanych - tych bardziej i tych mniej - do kontroli. Grzecznie zjeżdżamy i dowiadujemy się, że jesteśmy na miejscu - dobrze wiedzieć! Jak się okazało, mapy bez dostępu do Internetu przestały działać i tak byśmy sobie jechali dalej do Ustrzyk Górnych. Panowie Celnicy po ujrzeniu naszego nieogarnięcia i wylegitymowaniu nas, zalecili by poczekać jeszcze chwilę nim wyruszymy w góry. W sumie słusznie, bo kto normalny idzie w góry o drugiej nad ranem? Tak więc czekamy w tym chłodzie, ubrani jak na ciepły wieczór w Rzeszowie, bo po co się ubierać ciepło jak u nas w dzień ma być odczuwalna prawie 40°C  a w górach zaledwie 10 stopni mniej. Godzina dość szybko zleciała i wyruszyliśmy na ten "wulkan", który nas tak gnębił od ostatniego wyjazdu w Bieszczady. Dość szybko, by zdążyć na wschód i akurat ten etap można doskonale opisać słowami piosenki Wiewiórka na Drzewie - Ofiarom trenera Klausa.

Boli ręka boli głowa bolą plecy boli noga ale wyścig nadal trwa...

Łagodne i przyjemne podejście na początku, później okazało się dość fajnym, stromym odcinkiem, które naprawdę potrafi dać dobrze w dupsko, szczególnie jeśli nie ma się wprawy w chodzeniu po górach. Osobiście łatwiej mi się tam podbiegało niż szło, ale ja ostatnio jestem dziwna.

O! Caryńska! Coś ty mi krwi napsuła
Eh! Caryńska! Zabrałaś siły me
Mam juz dośc udręki tej mocy we mnie coraz mniej...

I szczyt 1297 m.n.p.m.! I znów nie udało się! Do trzech razy sztuka.
Jednak na szczycie spotykamy prawdziwego Człowieka Bieszczad, który dodaje takiego klimatu, że ten wschód staje się nieważny - i tak jest pięknie!



Leżymy i rozkoszujemy się tym niezwykłym widokiem otaczających nas gór, tym spokojem, który już za kilka godzin pójdzie w niepamięć, wraz z chwilą, gdy uderzą w Bieszczady sezonowi turyści w klapeczkach i pseudo sportowych strojach świecących na kilometr tandetą i sztucznością, absolutnie niepasującą do tego miejsca. Ja rozumiem, że istnieje moda na pokazywanie jak najwięcej i tego, że na zdjęciach trzeba wyglądać jak najlepiej, by wzbudzić zazdrość u znajomych na fejsie, ale widząc ludzi uderzających w góry w full tynku na twarzy, spodeneczkach spokojnie mogących robić za stringi, klapkach, sandałach, balerinach... to aż czasami prosi się o pomstę do Najwyższego. 



Choć nie mam dużego doświadczenia w chodzeniu po górach, bo jakby nie patrzeć dopiero zaczynam, to moje osobiste odczucie mówi, że do takich miejsc trzeba podchodzić z pokorą i szacunkiem. Pomimo tego, że Bieszczady nie są wysokie i jakoś szczególnie trudne, to ignorowanie ich jest delikatnie rzecz ujmując - głupotą. Korzystajmy z nich zatem mądrze, a jeśli ktoś nie potrafi tego pojąć, to szczerze zachęcam do pozostania w swoim domu, lub udania się na plażę w celu leżakowania z browarem w jednej i telefonem w drugiej ręce, by na bieżąco na neta leciały kolejne fotki z serii: "to moja dupa, to mój cycek, to dupa mojego faceta, to jakaś inna dupa, a to piwerka, o i fajeczkę sobie palę"... - dziękuję za uwagę.

Więcej zdjęć jak zwykle na Nowe Oblicze na Facebooku w albumie Bieszczady.
Czytasz moje teksty i chcesz więcej? Klikaj +1, żebym wiedziała, że ma to sens ;)