niedziela, 14 września 2014

Zostałam ja. Ja sama i rower. Jak zwykle. My dwoje. Niezmiennie.

Już od 2 tygodni ten dzień był skazany na porażkę. Wszystko co zostało zaplanowane, się posypało. I plany i ludzie. Jednak na noc przed była jeszcze nadzieja i wiara w to, że uda się go wykorzystać. Powstała pięknie zaplanowana trasa, bogata w wiele urbexowych atrakcji.

Do łóżka kładę się o 3, wstaję niewiele po 4. Noc, ciemno, w tym lesie nawet nie przebija się światło księżyca. Robię sobie śniadanie i szykuję prowiant na drogę. W końcu czeka mnie blisko 200 km jazdy rowerem. Kiedy kończę już pić herbatę, dowiaduję się, że plan idzie się... no nie wypali. Nie tak jakbym chciała. Kładę się więc spać, zdążę.

Budzę się dopiero po 10. No to sobie pojechałam. Ubieram się szybko i przed siebie. Jazda jest jakimś dramatem, walką nie wiadomo
o co i po co. Od samego początku jest nie tak jak plan zakładał. Coś pochrzaniłam na wstępnie, na doskonale znanej mi drodze. Tak, jazda na automacie - to jest to! Na 20 km mam ochotę zawrócić, w polach przygrzewa niemiłosiernie, las znowu paruje przez co źle się oddycha, ale nie, nie poddam się. Szosa, chwilowe zbawienie, nagle czuję, że w tylnej oponie jest coś nie tak. Duży kawałek szkła, no cholera. Za co. Delikatnie wyciągam, wyczekując wręcz dźwięku uchodzącego powietrza, ale jednak udało się. Nie ma to jak opony terenowe na szosę. Ruszam dalej. Po drodze chcąc upewnić się, że dobrze jadę pytam jakąś starszą kobietę o drogę. Rozwinęła się całkiem miła rozmowa, dzięki której dowiedziałam się o paru ścieżkach wiodących przez las, jednak nie chcąc już całkiem pokryć się błotem wybieram szosę. Taak, szosa... taka fajna, ale po co? Przecież na przełaj będzie krócej. W taki oto sposób nie wiedzieć czemu znajduję się... no właśnie, gdzie ja jestem? Docieram do drogi głównej. Bachórz? No jakim cudem? Dobra niech będzie już ten Bachórz. Nie wiadomo za czym, ale jadę do Dubiecka. Tam też robię postój w parku, przy zamku, spokój, brak gapiów i była też cisza dopóki się daniel nie odezwał, a następnie tamtejsze psy. Zastanawia mnie tylko co jeszcze wepchają do tego parku. Dalej w kierunku Przemyśla. Babice i punkt widokowy. Miejsce, które zdecydowanie warto odwiedzić. Tam w końcu coś jem i myślę co dalej. Przypominam sobie
o opuszczonej cerkwi w Krzywczy i te nadzieje, męczące mnie od 3 tygodni, że da się tam wejść do środka, więc dla świętego spokoju jadę to sprawdzić. Na miejscu okazuje się, że jednak nic z tego, co mnie zasmuciło, a i niedosyt pozostał.
Opuszczona cerkiew - Krzywcza (zdj)
Po drodze zauważam pasącego się konia, więc oczywiście musiałam się na chwile zatrzymać. Patrząc na położenie słońca na niebie, wiem, że trzeba będzie się pospieszyć, tym bardziej, że znowu w terenie uszkodziłam tylne oświetlenie, dobrze, że chociaż odblask jakoś się zachował. Chcąc nadrobić czas, spędzony na pogaduchy i wspólny posiłek z koniem, cisnę ile się da. Na cudownej ściance przed Dubieckiem, gdzie przy zjeździe "obowiązuje" ograniczenie do 40km/h licznik pokazuje mi prawie 60km/h. Fotoradaru nie ma? Szkoda była by fajna fotka. O ku*wa policja! Byle przed siebie, no nie dlaczego oni za mną jadą? Odbijam na stację benzynową, bo bidon już pusty, wchodzę do środka. Oni również, cudownie. Już mózgownica zaczęła pracować ile mogę dostać za przekroczenie prędkości
i czy w ogóle mogę dostać mandat? Jednak chyba mój widok (biedny, brudny, zmordowany człowiek tulący się do litrowej butelki coli, aby się schłodzić - no prawie jak dziecko trzeciego świata) skłonił ich do ludzkiego odruchu i po przyjrzeniu się mojemu cudownemu rowerkowi, bez oświetlenia i z jednym ledwie trzymającym się odblaskiem, odjechali.

W Bachórzcu przypadkowo trafiam na drewniany kościół (szlak architektury drewnianej), tam też robię kolejny postój, bo kolano nie chce ze mną współpracować. Jadąc przez Bachórz udaje mi się jeszcze zobaczyć opuszczony dworek, do którego da się wejść, niestety nie mam na to czasu. Teraz tylko Szklary i dwa 6% podjazdy i jeden z lepszych widoków, oraz naprawdę świetne serpentyny w Dylągówce
i można powiedzieć, że jestem w domu.
Cała droga praktycznie w samotności, co mnie dziwi. Jadąc w jedną stronę spotkałam tylko jednego kolarza, który jechał w przeciwnym kierunku i kiedy już wracałam do domu dopiero w Borku Starym wyprzedza mnie kolarz i drugi szosowiec jechał z przeciwka. To zmotywowało mnie do szybszej jazdy, bo kurcze cały dzień ani kogo ścigać, ani się do kogo przyłączyć. Nudno tak trochę.

Mimo wszystko dzień nie można zaliczyć do najgorszych. Coś udało się zobaczyć, pogadać z koniem, no i co najważniejsze zmęczyć się porządnie - starość, forma już nie ta ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz