Wiosna, dzień coraz dłuższy, dlatego też zrodził się pomysł, aby wybrać się w Bieszczady... na wschód słońca! Zawsze to coś innego niż zwykłe wyjście w góry, po za tym szansa na zobaczenie jeszcze piękniejszych widoków.
Grupa na wyjazd zebrała się bardzo szybko, również samochód z kierowcą dało się załatwić. 40 - letnia Dacia, 5 osób i upały - tak, to musi się udać! Wyjechaliśmy w nocy, plan zakładał jeszcze by zahaczyć w nocy o Solinę, co też planowaliśmy zrealizować. Jechało się dobrze, było chłodno i przyjemnie, standardowo się zgubiliśmy, ale to przecież jest nasza tradycja, więc jakby mogło być inaczej. Całe szczęście było nam bliżej do Słowacji niż Ukrainy, co bardzo nas ucieszyło, bo nikt nie chciał mieć znowu problemów. Zawróciliśmy jednak w porę, choć teoretycznie jakby się dłużej zastanowić Słowacja też nie byłaby głupim pomysłem. Jazda bez nawigacji ma to do siebie, że droga staje się ciekawsza, zawsze czekają jakieś przygody - szczególnie w nocy. Błądząc jakimiś objazdami, bo trwały prace remontowe, dotarliśmy w końcu w okolice zapory. Jednak patrząc na ilość osób delikatnie mówiąc nietrzeźwych, zwątpiłam w to wszystko, więc zasugerowałam, że skoro robi się już szaro, to pasuje uderzać w kierunku Wetliny. Tak też uczyniliśmy, choć z każdą minutą utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że jednak na ten wschód słońca nie zdążymy. Docierając na miejsce, cieszyliśmy się w sumie, że jest już widno, bo jednak zbyt dużym doświadczeniem pochwalić się nie mogliśmy. Okolice co prawda były dla mnie znajome, gdyż była to moja druga wizyta w tym miejscu, jednak biorąc pod uwagę dwie wcześniejsze: bardzo kiepska widoczność spowodowana przez mgłę oraz zimowa wyprawa na szczyt przez zaspy i zamieć, jednak sobie tak średnio jako przewodnikowi ufałam. Jednakże wejście pod Chatkę Puchatka okazało się dość szybkie, proste i bezproblemowe. Mimo iż od wchodu słońca minęło trochę czasu na widoki nie mogliśmy narzekać i każdy z nas podziwiał zieleń pokrywającą całe połoniny. Patrząc na zegarek doszliśmy do wniosku, że Chatka Puchatka to jednak słabo jak na wiosnę, nie ma się czym chwalić, toż to mieszczuch w japonkach jest w stanie zdobyć, dlatego też poszliśmy na najwyższy wierzchołek Połoniny Wetlińskiej. Wejście na Roha również okazało się proste, zatrzymaliśmy się tam na chwilę by odpocząć i podziwiać widoki. I tak sobie siedzę i patrzę i myślę... skoro już tu jesteśmy, to co nam szkodzi wejść na Smerek? Akurat tej drogi nie znałam, gdyż tam wchodziłam od drugiej strony i to w zimie, ale przecież z daleka wygląda tak łagodnie, tak przyjaźnie. Idziemy! Szlak bardzo przyjemny i prosty, bardzo fajnie się szło. Tak też dotarliśmy do Przełęczy Orłowicza, gdzie tabliczka mówiła, że czeka nas 20 min drogi. 20? Przecież my to w 15 zrobimy, a jak się uprzemy to 7! Biegniemy! Czułam się bardzo dobrze, choć biegnąc trasa dawała nieco w dupsko, aż chciało się biec dalej. Jak powiedziałam tak też i w czasie się zmieściliśmy. Zziajani usiedliśmy na ławkach ciesząc się spokojem i brakiem ludzi. Do powrotu zmusiła nas jednak nadciągająca burza, dlatego też marsz szybko przerodził się w marszobieg, ale nawet wtedy nie brakowało mi czasu na zachwycanie się widokami i robienie zdjęć. Jeszcze przed południem dotarliśmy z powrotem pod Chatkę Puchatka. O ile wcześniej nie było praktycznie w ogóle ludzi na szlaku tak tam już o tej godzinie były tłumy, normalnie pielgrzymki, wycieczki i ciul wie co. Nie było się nad czym wiele zastanawiać, tylko chcieliśmy jak najszybciej zejść do samochodu. Im niżej temperatura coraz bardziej nas męczyła, będąc w samochodzie mieliśmy już dość.
Choć na wschód słońca nie zdążyliśmy, to i tak byliśmy bardzo zadowoleni z wyprawy. Udało się zobaczyć i przejść o wiele więcej niż planowaliśmy, dlatego byliśmy wręcz z siebie dumni. Jednak wschód słońca wciąż pozostał w mojej głowie i nie planowałam odpuścić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz