Nikt, kto widział moją kostkę w poniedziałek nie uwierzyłby w to, że w sobotę będę w stanie wystartować w biegu. Wypadki chodzą po ludziach, szczególnie narażeni są bezmózgowcy biegający po lesie po wycince drzew, przeskakujący przez pnie, konary i przełażący przez zrzucone gałęzie - czyli ja! W każdym razie bolało, jeszcze bardziej bolało to, że nie będę mogła wystartować w biegu, bo jednak, coś tam pobiegałam, coś poćwiczyłam, chcąc udowodnić, że osoba, która w ogóle nie biega jest w stanie w bardzo krótkim czasie się przygotować i wystartować w biegu. Takie pokonanie własnej słabości, własnego lęku, tego, że mogę dobiec ostatnia. Mimo tego, że widziałam, że nie jest dobrze, do lekarza nie poszłam z wiadomych względów - bałam się tego, że mnie usztywnią.
Kilka dni siedzenia na dupie sprawiło, że chciałam tylko wystartować i zależało mi by przebyć ten dystans nie ważne na jakiej pozycji, grunt to wytrzymać ból i nie uszkodzić się bardziej.
Na noc przed startem łapsko prezentowało się mniej więcej tak jak na zdjęciu poniżej. Dokładnie widać o którą nogę chodzi, choć szczerze przyznam, że na zdj wygląda prawie jak nówka sztuka, niestety w rzeczywistości aż tak fajnie to nie było. Pomijam że obie, na zdjęciu wyglądają dość koślawo, bądź co bądź, stwierdziłam, że zaryzykuje, może nie zrobi się ze mnie jeszcze większa kaleka.
Spałam bardzo krótko, bo obawiałam się tego startu i zastanawiałam się cały czas, czy może lepiej się wycofać, co wiele osób mi radziło. Przed 8:00 byłam już w Rzeszowie i czekałam na autobus do Łańcuta, droga minęła szybko jednak cały czas z myślą: biec czy nie biec? Po dotarciu na miejsce od razu udzieliła mi się przyjazna atmosfera tej imprezy, więc stwierdziłam, że skoro już jestem, to spróbuje, a w każdej chwili mogę przecież się wycofać. Odebrałam numer startowy i koszulkę. Czas szybko zleciał i trzeba było się już rozgrzewać. Rozgrzewka okazała się krótka, bo łapa zaczęła boleć, więc stwierdziłam, że lece na żywioł i co będzie to będzie. Uroczysty start i GO!
Tak to rude coś w okularach - to ja. Husaria jest, więc nie ma lipy, nie ma, że boli! Biegniemy.
Początkowo biegło się stosunkowo dobrze, nie narzucałam zbytniego tempa, bo nie chciałam skończyć tego biegu na noszach. Pilnowałam kroków, uważając na kostkę i starając się stawiać stopę tak by bolało jak najmniej. Jednak czułam, że chciałabym więcej, więc spróbowałam, co okazało się nie do końca dobrym wyjściem, gdyż musiałam na moment całkiem zwolnić, by w ogóle dobiec na metę. Końcówka dokończona już spokojnie, bez spiny. Meta, medal i to uczucie - kurde, udało się! Po pierwsze wytrzymałam, po drugie okazało się, że nawet nie trenując nie wiadomo ile lat, taki dystans amator jest w stanie przebiec, a po trzecie o dziwo nie byłam ostatnia. Przedostatnia też nie. To już w ogóle sprawiło, że byłam bardzo z siebie zadowolona. Na rywalizację przyjdzie jeszcze czas.
Muszę pochwalić w tym miejscu organizatorów, gdyż wykonali kawał świetnej roboty! Ja, jak na osobę, która w ogóle nie miała pojęcia jak wygląda to wszystko od środka, dzięki dobrej komunikacji poradziłam sobie i przy okazji poznałam świetnych ludzi, których pozdrawiam! :) Ogólnie to jestem bardzo zadowolona, wszystko bardzo dobrze przygotowane, dobra organizacja, fajne atrakcje w cenie opłaty startowej (choć osobiście nie miałam czasu, by z tego skorzystać), nagrody i ogólnie cała otoczka. Uważam, że jak za takie pieniądze to był wypas, tym bardziej, że wróciła mi się opłata startowa i to ze sporą nadwyżką, więc tym bardziej mnie to cieszy i na pewno chętnie wystartuje w kolejnej edycji!
Choć myślałam, że to będzie mój pierwszy i ostatni start, by tyko jednorazowo udowodnić, że da się zrobić formę w 20dni, a jakby w sumie podliczyć kiedy zaczęłam moje treningi, to może nawet nie będę podawać tego czasu, by nie zdołować ludzi, którzy trenują od dłuższego czasu, to już po ukończeniu biegu czułam, niedosyt, więc zobaczymy co z tego wyniknie. Na pewno bieg ten stał się motywacją do kolejnych treningów, które mam nadzieje staną się bardziej regularne. Dziękuje wszystkim za dobre słowo, wsparcie i to, że we mnie wierzyli, momentami nawet bardziej niż ja. Nawet te głupie Januszowe teksty okazały się na starcie motywujące, działające wręcz na zasadzie: "Ja wam kurwa pokaże!" przez co nie ważny był ból, ważna była meta!
Tak więc da się? DA! To tylko kwestia tego co siedzi w naszych głowach. Trzeba tylko przełamać pewną barierę strachu i wstydu, choć nie wiem czy w przypadku 90% osób nie jest to po prostu lenistwo. W każdym razie, już w kolejnym wpisie przybliżę Wam plany na najbliższy czas, więc zachęcam do zaglądania, bo wpisy będą teraz w miarę regularnie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz