piątek, 26 czerwca 2015

Nikt nie mówił, że będzie łatwo - krótka historia o przygotowaniu do pierwszego startu

Jadę sobie kulturalnie przez las... no dobra, oboje wiemy, że tak nie było.

A więc napierdzielam sobie kulturalnie przez las, aby się wyżyć, rozładować energię itd... traska XC, rower z nazwy też do XC, czyli już nietrudno sobie wyobrazić co tam robiłam. W każdym razie suchutko, odcinek znany, tu korzenie, tam pień a kawałek dalej hopka i rów... czas bardzo dobry, prędkość jak na nieposiadanie full face'a wręcz przerażająca, ale fajnie się jedzie, to co będę hamować, klocki drogie, to trzeba oszczędzać. Jadę sobie i jadę aż tu nagle charakterystyczne chrupnięcie, trzask i jedyne co zdążyłam w tym momencie zrobić to pomyślałam sobie "o kurwa". Mimo wszystko wyratowałam się i obyło się bez gleby, dzięki czemu mogę się teraz tu wyżalić. "Piękny dzień dziecka..." - pomyślałam sobie i rozpoczęłam oględziny mojego rowerka. Tak, cudownie, urwana przerzutka, która wręcz owinęła się wokół ramy, ułamany hak ramy, łańcuch zblokował cały mechanizm, więc nawet z pchania maszyny nici. Podziękowałam sobie w tamtym momencie za to, że od jakiegoś czasu pomalutku odciążam swój rower, dzięki czemu zawsze to mniej kilogramów na plecach. No i tak niosę sobie ten rower, muchy i jakieś inne cholerstwo atakuje, gorąco jak nie powiem co a do domu kawał drogi. I wydawać by się mogło, że dziewczynie zaraz ktoś pomoże, że nie będzie musiała sama mordować się z tym rowerem do domu, ale gdzie tam! O tym już pisałam w poprzednim wpisie, więc nie będę się tu powtarzać, bo to nie istotne. W każdym bądź razie, gdy dotarłam do domu, zmordowana, załamana, bo oczywiście jak zwykle kasy na części brak, narodził się poroniony pomysł - będę biegać! Ale gdzie ja biegać?! Przecież dla mnie to nienaturalne, ja nie umiem, nogi mi się plączą i w ogóle. Test Coopera owszem, udało się wtedy, ale żeby tak biegać, biegać? Nie będę mieć motywacji, przebiegnę się raz i mi się nie będzie chciało, ale zaraz! Bieg w Łańcucie na 5 km?
O może by tak wystartować dla jaj, co tam 5 km, ogarnie się kogoś do towarzystwa i zleci. 



Cztery dni później, standardowo wiadomość do Eweliny z zapytaniem czy biegamy wieczorem, oczywiście sie zgodziła, bo kto jak nie ona! Plan był taki, by sprawdzić czy w ogóle jestem w stanie przebiec te 5 km. Odcinek po lesie, znanymi, fajnymi ścieżkami i odpoczynek na punkcie widokowym w towarzystwie koni. Nie ma sensu tu nikogo oszukiwać. 5 km było niewykonalne jak dla mnie. Rower i bieganie to nie jest to samo i choć na tym pierwszym mam poczucie tego, że moja kondycja jest na dobrym poziomie, tak w przypadku biegów to po prostu bida z nędzą. Nie żeby mnie to zniechęciło! No dobra. Zniechęciło, ale tylko do momentu, aż przypomniałam sobie o biegu w Łańcucie. A może by tak spróbować? Jest lekko ponad 20 dni na zrobienie kondycji, udowodnić, że osoba, która ma problemy z przebiegnięciem 1 km w słusznym tempie poradzi sobie z pięcioma?

Dwa dni później opłata startowa została uregulowana i wtedy dopiero zrozumiałam w co się wkopałam. Nie żebym się jakoś zaczęła spinać z treningami, ale mimo wszystko świadomość tego, że jednak startuje i nie chciałabym się doczołgać na metę jako ostatnia zaskutkowała tym, że chociaż ogarnęłam swoją i tak już w miarę ogarniętą dietę, ale pojawiło się stanowcze: do startu nie pije alkoholu! Trochę to trudne, szczególnie w sezonie kiedy praktycznie codziennie ktoś ma urodziny jednakże, starałam się mocno trzymać tego postanowienia. 



Dni lecą a tu gdzie do biegania. Świadomość świadomością, ale tu uczelnia, tam jakieś spotkanie, w południe znowu jak jestem w domu to biega się po prostu tragicznie. Jednak jakoś zmusiłam się do odbycia kilku treningów, ale w dalszym ciągu do 5 km była jeszcze daleka droga. Chyba jeszcze była to za mała świadomość tego, co miało mnie niebawem czekać. Jednak 14 dnia miesiąca czyli tydzień później udało mi się pojechać w Bieszczady w których coś jakby zaskoczyło. Tam udało się coś nieco pohasać i doładować akumulatory. Po powrocie dnia następnego udało się trzasnąć 8 km a później 12 km, co było dla mnie mega szokiem! Jednak postanowiłam skupić się na krótszych dystansach i pokonywaniu ich w krótszym czasie. Treningi urozmaicała wycinka drzew w lesie, dzięki czemu miałam powalone pnie, konary i gałęzie do dyspozycji, przez co mogłam się naprawdę fajnie bawić i zaczęłam czuć, że wszystko będzie ok i ta piąteczka pyknie fajnym tempem.

Ale jak to zawsze bywa, gdy zaczyna już coś dziać się dobrze, to musi się coś spierdolić...
Poniedziałek już od samego rana zaczął się dość dziwnie, żeby nie mówiąc pechowo. W Rzeszowie miałam 2 małe przypały, o których szkoda gadać, ale ból dupy niektórych ludzi mnie w dalszym ciągu szokuje. W każdym razie udałam się do lasu w celu odbycia treningu, bo w sobotę oczywiście start. Na początku biegło się tragicznie, bo pogoda była dość dziwna, jednak na 4 km się rozkręciłam i ostatni chciałam sobie pocisnąć jak zwykle. Korzenie, pnie, gałęzie  - tak jak już pisałam i już na samym końcu dosłownie na 40 m przed moją umowną linią mety po przeskoczeniu przez pień i lądowaniu na prawą nogę jak się okazało na bardzo nierówne podłoże - skręciła mi się kostka. No tylko tego mi kurwa było do szczęścia potrzeba. I znowu do domu kawał drogi, który pokonałam zaciskając zęby. Łapa spuchła konkretnie, więc już pojawiła się myśl o tym, że to koniec i po starcie. Jednak ratowałam się czym mogłam i siedząc na dupie zleciał mi wtorek, środa, czwartek. Choć chęci były, nawet chodząc po domu czarno to widziałam. Piątek - nie wytrzymałam, poszłam do lasu sprawdzić czy dam radę biegać. Jedno jest pewne - będzie bolało. Do startu pozostało mi 12 godzin. Nie poddam się tak łatwo!

2 komentarze: