Zimy jak nie było, tak nie ma. Nie ukrywam stęskniłam się za tym śniegiem, mróz mnie nie zaspokaja, kiedy nie ma dookoła białego puchu. Ani to jeździć na rowerze, ani biegać. Łazić w taką pogodę nawet mi się nie chce. Wiem, lenistwo, ale co poradzić kiedy motywacji brak? Podziwiając zdjęcia innych osób z gór, gdzie mieli śnieg - marne, bo marne ilości, ale jednak, i wspaniałą pogodę, stwierdziłam, że miło byłoby w Sylwestra pojechać w Bieszczady. Tak na zakończenie pewnego etapu. Pogoda zapowiadała się dobrze, choć informacja o bardzo niskich temperaturach sprawiła, że grono zainteresowanych z każdą chwilą malało. Jednak są całe szczęście ludzie, którzy lubią takie wyzwania. Wyruszyliśmy więc o północy, aby spokojnie dojechać, powoli wejść i rozbić namiot, gdzie poczekamy na wschód słońca. Warunki na drogach mile nas zaskoczyły, choć nie zapowiadały niestety śniegu w górach, ale decyzja już zapadła. Tradycją stało się, że podczas nocnych wyjazdów zatrzymuje nas Straż Graniczna - tak było i tym razem. Po miłej rozmowie puścili nas dalej. Kiedy dojechaliśmy już na miejsce i pokonaliśmy niechęć do tego by wyjść z ciepłego samochodu na zewnątrz, aby się ubrać i spakować, można powiedzieć, że najgorsza część tego etapu była już za nami. Księżyc pięknie oświetlał nam szlak na Caryńską, choć latarki były jeszcze niezbędne o tej porze. Szło się wyjątkowo dobrze, pomimo obaw spowodowanych tym, że jakby nie patrzeć dopiero co się święta skończyły, a niestety nie były one dla mnie zbytnio łaskawe patrząc pod kątem tego ile musiałam a nie koniecznie chciałam zjeść. Chęć zobaczenia wspaniałego widowiska sprawiała, że nawet waga wyjątkowo ciężkiego plecaka nie miała znaczenia. Obładowani jak szerpowie szliśmy do góry, po drodze robiąc jeden postój na gorącą jeszcze herbatkę. Mimo tego, że panowała w dalszym ciągu noc odnosiliśmy wrażenie, że szlak jest jakby dłuższy niż ten, którym szliśmy latem, ale warunków rzecz jasna nie ma co ze sobą porównywać. Szło się nam dobrze, a wyjście z lasu dodało nam trochę energii, dzięki czemu bardzo szybko znaleźliśmy się na szczycie, gdzie warto było pozakładać na siebie co się tam dodatkowego w plecaku jeszcze miało. Nie musiałam tam długo przebywać, by porzucić plan o rozstawieniu statywu i zabawie w testowanie nowych ustawień aparatu. Zdjęcie rękawiczek na chwilę przekreśliło ten plan całkowicie. Niestety w grubych nie byłam w stanie zrobić zdjęć, w cienkich natomiast łapska bardzo szybko marzły jak i bez nich. Chyba bym mogła robić zdjęcia w takich warunkach muszę zabierać ze sobą flaszkę na poprawę krążenia, bo tak to bida z nędzą. Kiedy ja klęłam na zesztywniałe palce, pozostali męczyli się z rozłożeniem namiotu w czym zdecydowanie nie pomagały porywy wiatru.
Udało się! Obóz rozbity, kilka fot zrobionych, ładujemy się do namiotu, gdzie próbujemy się ogrzać. Ostatecznie z tym ogrzaniem się to wyszło słabo, ale przynajmniej nie wiało. W środku zimno, na zewnątrz też zimno jednak i tak nie chciało się wychodzić. Gdyby tak tylko mieć jeszcze coś cieplejszego do przykrycia się to czekałabym do ocieplenia. Choć należę do osób zimnolubnych, dla których śnieg, wiatr i mróz nie robią problemów, tak tym razem muszę przyznać, że ten delikatnie mówiąc chłód mnie zaskoczył. To jednak nie zwalniało mnie z tego by strzelić szybciutko jeszcze parę fot, tym bardziej, że w oddali ukazały się nam Tatry. Aż troszeczkę człowiek zatęsknił, ale cóż... trzeba było schodzić, bo nie miało sensu dłuższe przesiadywanie na szczycie. Słoneczko sprawiło, że szlak przerodził się w szklaneczkę. Na raki śniegu za mało, bez raków szło się zabić. Ostatni dzień grudnia - gdzie ten śnieg?! Asekurując się jednego szerpa udało mi się zejść a nie zjechać na dupie najtrudniejszy odcinek. O ile zjazd by mi sam w sobie nie przeszkadzał, to jednak obawa o sprzęt jak zwykle pozbawia mnie części zabawy. Choć chęci do tego by czasem wyluzować są spore, tak możliwość zrobienia zdjęć wygrywa.
Wyjazd ten był kolejną dobrą lekcją szacunku do gór i tego by móc się lepiej następnym razem przygotować. Każda kolejna wyprawa przybliża do osiągnięcia wyższych celów. Bieszczady choć niskie, potrafią dobrze dać popalić i nauczyć wielu przydatnych rzeczy. Mam nadzieję, że w tym roku da się jakoś pozyskać środki na wyjazdy a zdrowie na nie pozwoli. Ubiegły rok był dobry, sporo się nauczyłam, dużo zobaczyłam, poznałam wspaniałe okolice i spotkałam na swojej drodze wielu dobrych ludzi. Pozostaje tylko nie przestawać, robić swoje, stawiając sobie kolejne wyzwania i cele dzięki którym będę mogła się dalej rozwijać :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz