wtorek, 1 marca 2016

Pierwsza wędrówka po Tatrach - zimowe wejście na Kasprowy Wierch



Chyba mogę powiedzieć, że byłam w Bieszczadach już wiele razy, biorąc pod uwagę fakt, że jeżdżę od niedawna i zapoczątkował to jeden niepozorny wyjazd na Wetlinę w dość nieciekawych warunkach, które bardziej powinny zniechęcić niż zachęcić do łażenia po górach. Owszem wcześniej zdarzało się być Biesach czy Tatrach, ale nie konkretnie w celu chodzenia, było podziwianie widoków, napawanie się spokojem, ale nie chodzenie. Swego czasu byłam bardziej skierowana ku kolarstwie niż wędrówce, ale tego jednego dnia blisko 2 lata temu nastąpił pewien przełom. Z moim charakterem nie było to takie łatwe. Widząc, że ludzie sobie lepiej radzą z chodzeniem w takim terenie, wkurzałam się. Miałam świadomość tego, że trzeba się trochę przestawić z pedałowania na inny tryb i rzekłabym, że dla mojej osoby okazało się trudne, gdyż jazda na rowerze była jakby sposobem na życie, przemieszczanie się i poznawanie. Rower był zawsze i wszędzie. Jednak coś zaskoczyło, początkowo niepozornie, ale jednak męczyło od środka i zmuszało do tego by pojechać znowu... i znowu.... . Brak kasy, brak czasu - trzeba pojechać w Bieszczady! Jeździłam, łaziłam, starałam się podnosić poprzeczkę i stawać się coraz lepsza w tym terenie, co raz się udawało lepiej, raz gorzej - jak zawsze w życiu, ale zawsze chęć osiągnięcia szczytu dawała siłę do tego by jednak iść dalej. Co z resztą przełożyło się na życie codzienne i realizację planów i pomysłów. Tak, wyjazd na Wetlinę okazał się przełomem w moim życiu, nie tylko jako nowa pasja, a raczej na styl życia. Jakoś wszystko zaczęło się układać, zaczęło się udawać. Po głowie chodziły mi Tatry, ale ciągle miałam poczucie, że to nie ten lvl, że nie podołam, że odpadnę w połowie i będzie wstyd. W wolnej chwili oglądałam naprzemiennie filmy z wypraw górskich i relacje z rajdów (o rajdach to może kiedyś napiszę, może...). Zaczęłam bardziej interesować się polskim himalaizmem, choć mam świadomość tego, że to się nie uda, a może się uda? Nadeszła więc pora na zrobienie kroku naprzód, ileż to można siedzieć w Bieszczadach? W sumie w nieskończoność, jednak by się czegoś nauczyć, trzeba iść dalej. Grudzień, akurat nadarzyła się promocja na raki. Zebraliśmy się więc i zamówiliśmy je - ja z myślą, że przydadzą się na wiosnę, jak zrobię formę, połażę po Biesach i będę gotowa na wyjazd w Tatry. Międzyczasie jak zwykle palnęłam głupotę, że może jakby te raki doszły szybko to akurat mamy wolne i można by pojechać w Tatry przetestować je. Życie wielokrotnie uczyło mnie, że jak powiem coś dla jaj to staje się to prędzej lub później rzeczywistością, a z reguły prędzej. W czwartek więc odebrałam raki, chwilę po tym poszłam po prowiant i jeszcze tego samego dnia wyruszyliśmy w drogę. 

Miałam sporo obaw przed tym wyjazdem. Czy aby na pewno dam radę, czy jestem w odpowiedniej formie, czy warunki nie zaskoczą, w końcu zima. Tak, był to dla mnie taki chrzest bojowy. Cel wydawał się prosty - Kasprowy Wierch, większość powie "eee co to jest! tam kolejka jeździ", jednakże biorąc pod uwagę, że miałam pierwszy raz iść w Tatry to osiągnięcie jakiegokolwiek szczytu uznałabym za sukces. Umówiliśmy się, że dojdę pod drogę główną, by usprawnić zgarnięcie mnie. Wyszłam przed czasem, by nikt nie musiał na mnie czekać. I sobie tak stoję, pięknie rozgwieżdżone niebo napawało mnie optymizmem a wątpliwości odchodziły na drugi plan. Widoczność była tym lepsza, że latarnie były już pogaszone i trzymał mróz. W powietrzu unosił się zapach bułeczek, które jeszcze ciepłe zabrałam z domu na drogę. Słyszę szelest - okej.... stukanie raciczek po asfalcie - to na pewno sarny, na 100%! Nagłe charknięcie i odchrumknięcia dały mi do zrozumienia, że znowu mam do czynienia z dobrze już mi znanymi stworzeniami. Niepokoił mnie fakt trzymania pachnących bułek w reklamówce i to, że było ciemno jak... jak w nocy. Całe szczęście nadjechał jakiś samochód. Niestety okazało się, że to nie po mnie, ale przynajmniej odstraszył dziki, które uciekły z asfaltu ponownie w pole. Chwilę później w oddali zauważyłam światła naszej szalonej rakiety w automacie z Lenym i Przemkiem na pokładzie. Zapakowałam się stosunkowo szybko i pojechaliśmy. Droga na początku zapowiadała się dobrze, wręcz wyśmienicie, do momentu, gdy widoczność zrobiła się ciulowa, a w pewnym momencie widoczności brakło. Pokonywanie kolejnych kilometrów w warunkach kiedy nie widać w ogóle drogi szło mozolnie, ale za to bardzo wesoło. Rozrywki dostarczał nam również szalony golf, zmieniający biegi w najmniej oczekiwanych momentach. Niemniej jednak dotarliśmy na miejsce o dziwo z nie taką najgorszą stratą czasową. 

Wczesne godziny i jeszcze panujący mrok sprawiły, że ze znalezieniem miejsca parkingowego nie było większego problemu, ubraliśmy się i wyruszyliśmy w drogę. Muszę przyznać, że o tej porze podobało mi się to miejsce i panujący tam spokój, bez tego całego gwaru i masy ludzi. Pogoda od samego początku wędrówki nam sprzyjała, chyba chciała zrekompensować nam trud związany z dojazdem, no może nie tyle nam wszystkim co kierowcy, który nie dość, że musiał jakoś okiełznać tą piekielną machinę, która nie chciała się słuchać, to jeszcze nie do końca byliśmy w stanie stwierdzić jak jechać. Śniegu na początku było niewiele, ale wystarczająco dużo by robić klimat, ale nie męczyć. Klasycznie las nie okazał się moją mocną stroną, nie wiem co ja z nim mam, jaki by nie był nie mogę się przez niego przebić. Jedynie widoki dają mi kopa, motywację do tego by piąć się wyżej, zobaczyć więcej. Jednak powoli zaczynało robić się jasno i było widać coraz więcej. Wstające słońce delikatnie oświetlało szczyty, ogrzewając je i pomimo braku snu przy takich widokach człowiek nie czuł zmęczenia. Pogoda zapowiadała się coraz lepiej, choć jej obawiałam się najbardziej przed wyjazdem, bo jednak z moim ubiorem trochę bidnie. Nie byłam przygotowana na takie warunki i wyprawy. To co mam idealnie sprawuje się w Bieszczadach, ale okazało się. że i w Tatrach daje radę. Choć podejście dość szybko zaczęło robić się strome, to po założeniu raków szło się świetnie. 


Jaki to niesamowity komfort psychiczny  kiedy stajemy w rakach na oblodzonej skale a się nie ślizgamy. W pewnym momencie kurtka okazała się zbędna mimo panujących -10°C, szczyt był już tak blisko, ale z każdym krokiem zatrzymywałam się i podziwiałam góry, które właśnie w tamtej chwili stały się moim kolejnym wyzwaniem na kolejne miesiące... lata... . Trochę czułam się jak małpa w ZOO kiedy przejeżdżała kolejka a ludzie patrzyli na nas jak na dziwaków, odmieńców, nienormalnych? Nie żeby mnie to jakoś szczególnie ruszało, przyzwyczaiłam się już do takich reakcji ludzi na mój widok. Na szczycie zatrzymaliśmy się na chwilę, by odpocząć, choć nie odczuwałam wówczas zmęczenia, co mnie zdziwiło, gdyż często Bieszczady dawały mi dużo bardziej w kość, nawet przy dobrej pogodzie. Tu jednak może spowodowane to wszystko było jednak nowym miejscem, choć na Kasprowym byłam już raz, dawno temu w lecie, kolejką. Padał śnieg, deszcz, widoczność... no cóż - widoczności brak. Czyli podobnie jak podczas pierwszej wędrówki na Wetlinę, ale ja lubię gdy nie jest łatwo. To motywacja do tego by spróbować jeszcze raz i jak widać to się opłaca!

Powrót zaplanowany został innym szlakiem, dzięki czemu mogliśmy się nacieszyć wspaniałymi widokami jeszcze dłużej. Znowu obecność raków okazała się zbawienna, niestety przy rozmijaniu się z innymi osobami zawadziłam o nogawkę... ale to nic, lepiej pociąć spodnie niż zrobić komuś dziurę w nodze, albo sobie. Chociaż kolejna dziura w nodze w moim przypadku to nawet by nikogo zbytnio nie zdziwiła. Pogoda się utrzymywała i aż żal było wracać. Góry otulone śniegiem dawały złudzenie bezpieczeństwa. Nie dało się odczuć trudności terenu, no może tylko w momencie gdy człowiek zapadł się w śniegu i akurat trafił na skały. Mimo wszystko byłam mile zaskoczona, że jakoś dałam radę nawet w warunkach zimowych. 



Wyjazd ten zaliczam do jednych z najlepszych. Pozostaje mieć nadzieję, że niedługo uda się go powtórzyć. Nie było mas ludzi na szlakach - czyli tego, czego nie trawię. Piękna, zimowa pogoda dopisała nam przez całą wędrówkę. Nawet parę zdjęć się udało, galerię możecie podziwiać na Nowym Obliczu na Facebooku ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz