Właściwie to powinnam być szczęśliwa. Mam gdzie mieszkać, co jeść, jeszcze mam jakieś środki na niedaleką wycieczkę, choć wystarczą one na krótko. Na uczelnię właściwie chodzić nie muszę, w sumie to nie chodzę już nawet nie pamiętam od kiedy, bo i tak prawie nie mam zajęć, a jak mam to wykłady, na których i tak nie jestem w stanie się skupić, bo raczej wtedy natłok innych myśli chodzi mi po głowie. Jest już maj. Coś się kończy i czasu zostało coraz mniej. Przeglądam stare foldery ze zdjęciami przygotowując się do spotkania z moją jakże nudną osobą. Natrafiam tam na kadry z początków studiów. Dzień napchany zajęciami, wykłady, ćwiczenia... później doszło radio. Człowiek wracał do domu w stanie kiepskim, nieużytecznym i w sumie już nawet niekontaktowym i jedyne co, to zmierzało się do kompa ewentualnie coś szybko skończyć/przygotować na kolejny dzień i spać. Dodatkowo mnogość wyjazdów, spotkań zapełniała cały tydzień ponad normę. W styczniu mówiłam sobie, że będzie lepiej, że będzie coraz fajniej, napiszę pracę, obronię się, między czasie będą wyjazdy w góry, rajdy... . Tylko jak zwykle coś się zepsuło. Pierwsze problemy na uczelni, później trochę innych. Wszystko się zmienia, ale moje skłonności do pchania się w gówno z którego później trudno wybrnąć są niezmienne. Przez te 3 lata studiów osiągnęłam więcej niż mogłam sobie wymarzyć, zdobyłam poziom o jakim nawet nie myślałam, komfort życia jako taki też wzrósł, ale czy z tego powodu jestem szczęśliwsza? NIE! I choć cieszy to, że widzę i słyszę swoje postępy, to w głowie jest masa myśli, których trudno się pozbyć. Cieszy też to, że sprawiam radość innym, że zaciekawiam ich, zachęcam do poznawania świata, tylko sama odnoszę wrażenie, że w pewnym momencie utknęłam w martwym punkcie. Coś się kończy, ale co dalej? Kiedy starsi, mądrzejsi znacznie odemnie ludzie mówili już dawno, że trzeba mieć wyznaczony cel, odpowiadałam, że życie pokaże, bo zawsze pokazywało, wyznaczało nowe ścieżki. Teraz nie chce. Teraz czeka na mój krok, mój wybór. Daje mi szanse, której nie potrafię w tym momencie wykorzystać.
Ostatnio rozmawiając, krótko określając to co robię, uświadomiłam sobie, że przez stosunkowo niedługi czas, bo jednak wiek tych lekko ponad 20 lat nie wydaje mi się przesadnie długim, przebyłam przez tyle środowisk, poznałam bardziej i też mniej tylu ludzi, że jednak znacznie wpłynęło to na moją obecną "formę". I śmiem wątpić, że wpłynęło to dobrze. Owszem dobrze jest sobie radzić wszędzie, ale jakoś mi to nie pomaga. Nie czuję miejsca, gdzie jest mi najlepiej. Kilka dni temu napisałam, że dobrze, że mi ktoś robi zdjęcia, bo przynajmniej widzę jak głupie rzeczy robię. Przeglądając ostatnie galerie z wyjazdów nie widzę w nich tego co było kiedyś. Jedyne co zauważam to podejmowanie z mojej strony zbędnego ryzyka. Może i jest lepszy warsztat, większa dokładność, ale brakuje mi czegoś. Tego co było na samym początku, kiedy zdjęcia robiłam jeszcze cyfrówką, kiedy cieszyłam się każdym napotkanym obiektem, każdym widokiem, nowym miejscem.
Nasze otoczenie się zmienia i ludzie się zmieniają. Chęć stabilizacji? Broń Boże! Stabilizacja kojarzy mi się z monotonią, choć miło byłoby mieć jakieś ostoje, które służyłyby chociażby za punkt wyjścia. Mam wszystko i nie mam nic. Przerost ambicji nad możliwościami. I w dalszym ciągu poszukiwanie czegoś, co na dłużej przykuje moją uwagę.
Czyzby zblizala sie obrona i koniec studiow? :P Skads znam taki stan.
OdpowiedzUsuńJesli cel Ci sie jeszcze nie krystalizuje, zrob sobie Gap year! I przeciagnij termin obrony jak tylko mozesz.bv
Obrona, obrona, nic się nie chce, nic nie wychodzi, a przynajmniej nie to co powinno :D ale chce to załatwić jak najszybciej by mieć długie wakacje, to się poszwendam to tu - to tam ;)
Usuń